poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Dziś śnił mi się sen: Sen O Życiu Po Terapii.
Życie po terapii polegało na tym, że mając podbudowę wyłącznie w postaci terapii własnej (żadnych studiów/ szkoleń itp.), miałam obserwować sesje terapeutyczne innych osób, rozmawiać z jakimiś dziwnymi ludźmi i finalnie wygłosić prelekcję. W tym wszystkim gdzieś-tam kręcił się mój terapeuta, który był obok, w razie czego ostrzegał (uważaj, bo się zapędzisz!), coś tam wyjaśniał (o przydługim moim wstępie) - generalnie prowokował do zatrzymania się, przyjrzenia zachowaniu i znalezienia jego przyczyn (o jakże znajome).
I okazało się, że na podbudowie terapii własnej - bez wiedzy fachowej ze szkoleń - byłam w stanie udzielić coś dobrego innym (młoda dziewczyna z trądzikiem, która uznawała za bezsens wszystko, co ktokolwiek próbował jej przekazać, zareagowała na to, co ja jej powiedziałam...), zareagować stanowczo acz asertywnie (babka z USA, która przez telefon usiłowała skomentować otyłość jakiejś terapeutki i zaimplikować, że jej gabaryty świadczą o braku profesjonalizmu - ochrzaniłam ją za konkretne działanie, a nie "na pniu", globalnie - i zasugerowałam, że najlepiej będzie, jak po tej rozmowie obie ochłoniemy i kolejna rozmowa via google talk będzie lepsza i na innym poziomie), przyjąć to, co dobrego ludzie mają o mnie do powiedzenia (komentarz innej terapeutki o moim wpływie na tę młodą, z pryszczami), oraz spokojnie bez robienia kuku sobie i innym wchodzić w relacje z nieznanymi mi osobami, w sporej liczbie - vide prelekcja: tu we śnie miałam wrażenie, że ktoś mnie w niezłe maliny wpuszcza, każąc mi bez przygotowania perorować na temat "miłość kobiety i mężczyzny a miłość do ojca - co było pierwsze?" (ki czort z tym tematem?), ale w pewnym momencie rozwijania wstępu w tymże śnie (wstęp muss sein - wstęp sprawia, że czuję się bezpieczniej wobec słuchaczy/ interlokutora etc. i mogę dalej mówić ugruntowawszy przekonanie, że teren jest bezpieczny) doszłam do wniosku, że skoro takie zadanie oddelegował mi mój terapeuta (tak, tak, ten sam X, co z nim gadam co tydzień w rzeczywistości...), to wie że jestem mu w stanie podołać. On mi się w trakcie tej pogadanki kazał zatrzymać nad tym wstępem i jego znaczeniem, a potem uważać, żebym się nie zapędziła, i dalej mówiłam już sama... Mówiłam, czułam że zdania składają się w przekaz, który ma sens, w przekaz, który coś stanowi dla moich słuchaczy... no i cool. W tym momencie się obudziłam.

A obudziłam się z przekonaniem, że istnieje życie po terapii. I że dam sobie radę. Nadal myśl o zakończeniu tego etapu wyciska mi łzy z oczu, ale wiem, że umiem :) Skoro X uznaje, że umiem to pewnie tak jest, nie? I będę sobie żyć dalej, z uwewnętrznionym ciepłym, kochanym wizerunkiem mojego terapeuty. O.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Dotychczas, od kilkunastu lat, znałam tylko fragment tej piosenki "I am a rock, I am an island, and a rock feels no pain, And an island never cries". Dziś wysłuchałam całości po raz pierwszy - i zatkało mnie. Ktoś, zanim jeszcze się urodziłam, opisał mnie i to z detalami...

Mam nadzieję, bo część tych słów już się zdążyła zdezaktualizować w odniesieniu do mojej osoby, że będę w stanie całkowicie się NIE podpisać pod tymi słowami.

sobota, 31 marca 2012

terra... teraz...tera-peutycznie

Terapeutycznie to już niedługo będzie, gdyż terapia zakończy się w marcu 2013 roku i ja to oficjalnie już wiem.
I źle mi z tą wiedzą.
I wcale mi się ta data nie podoba, przesunęłabym ją w czasie o ... jakiś czas. Nie wiem jaki. Do takiego "wtedy", gdy będę się czuła gotowa na pożegnania. Na razie niczego/ nikogo nie chcę żegnać, odmawiam współpracy i schluss.

I oczywiście z tej okazji uruchomiła się we mnie cała lawina przemyśleń, odczuć, porównań, wspomnień i czego-tam-się-jeszcze-lawina-mogła-uruchomić.
Wspomnień... aż piosenka powstała. Zapodać? Aaaaa, zapodam....

tobie

Przemyśleń... że zasadniczo to X. mogłabym zawłaszczyć, zamknąć w szafie, wypuszczać w momencie, gdy mi się uruchomi tryb "emocjonalny" i gadać, gadać, gadać.... (bez limitu godzin i finansów).
Odczuć... głównie strachu przed "ręką w nocniku" i powtórką sprzed ćwierćwiecza, że znowu ktoś ważny, kto już zdążył mnie "oswoić" znika przedwcześnie z mojego życia, niezgodnie z naturalnym rytmem tej relacji, który wyznaczyłby moment odseparowania, ale nie tu, nie tak i nie teraz.
Porównań... że to trochę jak z porodem. Strasznie bolesna robota. Człowiek tkwi w takim "porodowym" nastroju, coś mu się tam po kawałku wykluwa, buduje się taki nastrój oczekiwania na Coś Ważnego Co Niedługo Się Wydarzy - i czasem się wydarza (nie śpię, płaczę, wyciągam wnioski, piszę...), czasem nie. Tyle, że poród jest ograniczony w czasie, a ja tak rodzę dwa lata z górką... i koniec wprawdzie widać, ale nie jestem pewna, czy się 'opróżnię' do końca przed tą datą, a nie ma żadnego odpowiednika próżnociągu czy kleszczy, albo cc w terapii. I wiem, że już nigdy więcej nie chcę tak rodzić w bólach kolejnych myśli i uczuć. Nigdy więcej nie chcę tak etapowo oswajać kolejnego człowieka, wpuszczać go w najbardziej prywatne zakamarki swojego życia, by go później żegnać. Nie dam rady.

środa, 29 lutego 2012

Nie umiem przyjmować pomocy. Nowe odkrycie. Zupełnie nowe. 
Że nie umiem chwalić się problemami, takimi prawdziwymi i trudnymi, już odkryłam wcześniej. 

Ad. rem.: Z kasą mamy tak cienko, że aż srać nie ma czym. Tłumaczeń mniej, są drobne pisemne, konferencji do kwietnia zero. W styczniu pisemnych zrobiłam za 650 PLN (tak, tak, nie uciekło mi ani zero z tyłu ani nic z przodu). Gnój, piwnica, a nawet niżej. 


No i dzwoni do mnie kumpela z pytaniem, czy zjemy razem szczawiówkę (ona lubi, a ja umiem zrobić wg przepisu babci, no i dożywotnio szczawiówkę jestem jej krewna). No to się migam, że średnio itp. W końcu wyartykułowałam w czym rzecz. - Przyjechała, przywiozła do szczawiówki ziemniaki i czosnek (resztę miałam), oraz 2 tys pożyczyła. Uff, rata za chatę spłacona, z lekkim poślizgiem, ale zawsze. 


Druga kumpela zadzwoniła - przypomniała sobie, że w dobrych czasach dałam jej 300 PLN (tj. ja to uznałam za "dałam", bo ona mi na spłaciciela kiepskiego wygląda) i chciała spytać, czy aby teraz ja nie potrzebuję czegoś. No i jak wyartykułowałam, że chyba jednak potrzebuję, to mi przelała 160 PLN. 

A czarę przelała moja matka. Dzwoni z pytaniem, czy jeszcze mamy z czego żyć. Odp: Yyy, w sumie tak, choć niekoniecznie... Na co ona, że ma wyrzuty sumienia wobec mnie, że w zasadzie nigdy mi nic konkretnego nie dała no i w zw. z tym da mi 5 tys teraz, za ok tydzień jak zorganizuje, a dodatkowo świniaka chce kupić od kogoś, ogarną go i elementy gotowe dostaniemy do zamrażary. Zatkało mnie i mówię jej, że ja się bardzo dziwnie czuję w roli przyjmowacza pomocy, zwłaszcza od niej, na co ona, że teraz farmacja kiepsko przędzie, lekarze cienko przędą z okazji nowej ustawy, wszyscy oszczędzają, no to zapewne głównie na mnie będą chcieli oszczędzać (prawda, niestety, co odczuwam od zeszłej jesieni), więc mam brać i nie gadać, bo trzeba godziwie żyć, kredyty spłacać i nie kraść. 

I, kurde, runęła moja pieczołowicie pielęgnowana teoria o tym, że wszyscy mają mnie w dupie i że jak sobie sama nie pomogę, to nikt mi nie pomoże oraz że na nikogo nie mogę w życiu liczyć... 

I dziwnie mi z tym... za gardło ciśnie, a zużycie chusteczek wzrosło. 


A poza tym od września ruszam szkołę językową. W sumie miałam to zrobić w ub. roku, ale nam nie wyszła współpraca franczyzowa (i chwała Bogu, że się z tego wymiksowałam zanim podpisałam), a na promocję swoich działań nie było już czasu. Więc robimy w tym roku i mamy nadzieję, że to zapewni jakiś regularny dochód. Chłop już rączki zaciera, bo on głównie będzie się tym zajmował od strony praktyczno-logistycznej, ja tylko na rozruch polatam po szkołach, a potem tylko metodykę będę ogarniać. 

No i poprosił, żebym go zameldowała tutaj (jest zameldowany w mieszkaniu swojego ojca) & jak szkoła wypali, to zatrudniła na cały etat. 

A ja się poryczałam, że się boję, bo teraz to mam na niego smycz ekonomiczną, a jak go dopuszczę tak blisko, to wydrze mi połowę tego co mam i pójdzie w cholerę i już go niczym nie zatrzymam.... Na co on stwierdził, że nie jest ze mną z przymusu, bo ma na tyle wy....ane na wszystko, że spokojnie mógłby żyć jako kloszard, byle w dupę było ciepło. Jest ze mną, bo mu ze mną nie jest źle i fascynuje go robienie różnych rzeczy razem. I marzy mu się awans ze stanowiska sprzątacza tłumacza i kucharza tłumacza na współtwórcę szkoły. Oraz że nie zabierze mi połowy ani nic w ogóle i nigdzie się nie wybiera, więc nie ucieknie. 

Nie ucieknie...?

poniedziałek, 27 lutego 2012

Bilet do L. kupiony (jeśli czytelnik niezorientowany, wyjaśniam, że na moją terapię z przyczyn obiektywnych dojeżdżam 160 km w jedną stronę) - 35 PLN. Spokój w sercu - bezcenny. Jeszcze tylko 100 PLN uciułać i jestem zabezpieczona na ten tydzień :P

Spokój po tej ostatniej sesji w ogóle mnie ogarnął. Jakieś-tam wątpliwości ad. zaangażowania X w terapię i prób "pozbycia się" mnie się rozwiały, więc jest ok. Zaimek "my" ("to jak my mamy iść do przodu...") użyty w trakcie poprzedniej sesji ma moc wybitnie kojącą. Głupota? Niewykluczone, ale moja głupota. Ważna głupota.

sobota, 25 lutego 2012

Coś się chyba zmieniło.

Do pewnego momentu byłam pierwsza w kolejce do opowiadania światu o przebiegu mojej terapii. No to przestałam być. W ogóle wymiksowałam się chyba z tej kolejki. Nie lubię nikomu o tym mówić. Ba - mam problem z komunikowaniem chłopu co i jak. Jakoś tak... gdy siebie słucham recenzującej daną sesję, to nie widzę sensu wtajemniczania w to kogokolwiek, nie rozumiem co to wniesie do dyskursu, nie pojmuję po co komuś taka wiedza, no i cała opowieść brzmi banalnie a wręcz głupio - w porównaniu z tym jaki był przebieg sesji "live" w moim odbiorze.

Poza tym to "nie widzę sensu" jest chyba głównym mottem moim od jakiegoś czasu, w odniesieniu do relacji międzyludzkich.

Nie widzę sensu... opowiadania na sesji o każdym moim skojarzeniu, bo jedno jest głupie, inne zbyt płytkie, jeszcze inne jestem w stanie ogarnąć sama... no nie ma sensu gadać o głupotach.

Nie widzę sensu... opowiadania ludziom o problemach, jakie mamy (a mamy ostatnio niefajną sytuację finansową, bo styczeń był pracowo do bani i teraz niestety do kwietnia vegeta będzie....). Ale co to zmieni, że pomiauczę tej czy owej, że ojejku jak nam ciężko bez tej kasy? Przybędzie mi jej od tego? Nie. No to jaki jest sens strzępić język po próżnicy? Mam problem i jest to mój problem. Jeśli ktoś może mi go pomóc rozwiązać - powiem mu o tym. Jeśli nie jest w stanie - po co mu ta wiedza?

Nie widzę sensu... w mówieniu ludziom co mnie w nich wkurza. I tak sobie siedzę sama z moją złością... ale złość jest moja, mam ją ja i z nią jestem. Bo co zmieni fakt, że ktoś wie, że mnie wnerwił tym czy owym? Czy on się od tego zmieni? Wątpliwe. No to po co strzępić język po próżnicy?

Takie mniej więcej credo wygłosiłam na ostatniej sesji. X spytał między wierszami, co czułam odkrywając na poprzedniej sesji, że przysypia.
- Wkurzył mnie pan tym. Nie lubię, gdy ktoś lekceważy swoje obowiązki. Nie lubię, gdy ktoś bierze ode mnie kasę za nicnierobienie czy wręcz za spanie. Nie lubię dyletanctwa. Jeśli pan sobie ze mną nie radzi, może pan to powiedzieć wprost.
- Aha... a jak się pani poczuła stwierdzając, że nie przyszedłem na sesję o umówionej godzinie?
- Najpierw miałam ochotę siedzieć tu do 11.50 a potem wejść do sekretariatu i zażądać wreszcie mojej sesji, na którą tu przyjechałam, a którą pan przebimbał przy kawie i bułeczce.
- O, to chciała pani po prostu strzelić focha?
- Taak.
- To czemu pani tego nie zrobiła?
- Bo uznałam, że to będzie bez sensu. I się wystraszyłam.
- Czego?
- Tego, że to nie przejdzie... i tego, że pan naprawdę o mnie zapomniał. I tej mojej złości się wystraszyłam.
- A co mogłoby się stać, gdyby pani np tydzień temu tę złość wyraziła?
- Wyprosiłby mnie pan z gabinetu.
- To jest pani lęk.
- Nie, fakty, bo przekroczyłabym zdecydowanie granice nie tylko kontraktu ale i zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
- Dlaczego?
- Miałam ochotę kopnąć i przewrócić stolik, strącić ten durny kwiatek i walnąć w drzwi. I tupać. Cały czas mocno tupać.
- No ale nie przekonaliśmy się tydzień temu, co by się stało gdyby pani wyraziła swoją złość....
- No nie...
- ... i w tym tygodniu właściwie też się nie przekonaliśmy o tym...
- Nnno... nnnie....
- No to jak my mamy iść do przodu, skoro pani się kisi z tą złością jak ogórek?

/i tą metodą wyszło coś na kształt wyrywkowej opowieści pt. jak wygląda terapia/

piątek, 25 listopada 2011

***

Co do terapii... jak najskuteczniej wprowadzić klienta/pacjenta w przerażenie? Zapowiadając koniec współpracy. No to właśnie zostałam wprowadzona w przerażenie. Koniec nastąpi gdzieś w okolicy wiosny 2013 zapewne. Albo wcześniej. Albo później. "Jestem elastyczny i przesunę moje prywatne plany dla pani dobra; pani dobro będzie tu głównym czynnikiem decydującym, ale myślę, że będzie miało znaczenie terapeutyczne, jeśli zacznie się pani powoli przygotowywać do takiego rozstania, oswajać z tą myślą... i dlatego zapowiadam to z takim dużym wyprzedzeniem"- powiedział X. - Znaczy nie ucieknie mi pan? - zapytała pacjentka/klientka. - "Nie ucieknę"- odpowiedział X. Ale i tak marna pociecha. Siedziałam z nosem na kwintę do końca sesji z trudem hamując łzy. Niefajnie. O. Niefajnie.

A poza tym leń. I domowo. I zakupowo. Można próżniaczo linkować? Można. Wobec tego linkuję:



Domowo - dziecko śpiewa. Przeszła eliminacje festiwalu. Jest nieźle. A ja ją przygotowuję do kolejnego etapu. Oraz jutro otwiera się w Centrum Komercyjnej Rozpusty sklep z zabawkami i będzie festyn, więc polezę z dzieciówami. Oraz wycieczka - dokąd, nie wiem póki co. Zależy od pogody, od mojego samopoczucia itp. Kraków, Góry Świętokrzyskie albo Kazimierz Dolny.

Leń - to nie wymaga komentarza :-) Na usprawiedliwienie mam fakt, że zbieram siły przed konferencją, którą obrabiam sama. 2 dni.

I jeszcze: wyglądam jak ufo. Niezrobione brwi. Niezrobione włosy (zrobią się w piątek obydwa). Gdyby nie konferencja, nic bym nie zrobiła, bo i po co?