piątek, 25 listopada 2011

***

Co do terapii... jak najskuteczniej wprowadzić klienta/pacjenta w przerażenie? Zapowiadając koniec współpracy. No to właśnie zostałam wprowadzona w przerażenie. Koniec nastąpi gdzieś w okolicy wiosny 2013 zapewne. Albo wcześniej. Albo później. "Jestem elastyczny i przesunę moje prywatne plany dla pani dobra; pani dobro będzie tu głównym czynnikiem decydującym, ale myślę, że będzie miało znaczenie terapeutyczne, jeśli zacznie się pani powoli przygotowywać do takiego rozstania, oswajać z tą myślą... i dlatego zapowiadam to z takim dużym wyprzedzeniem"- powiedział X. - Znaczy nie ucieknie mi pan? - zapytała pacjentka/klientka. - "Nie ucieknę"- odpowiedział X. Ale i tak marna pociecha. Siedziałam z nosem na kwintę do końca sesji z trudem hamując łzy. Niefajnie. O. Niefajnie.

A poza tym leń. I domowo. I zakupowo. Można próżniaczo linkować? Można. Wobec tego linkuję:



Domowo - dziecko śpiewa. Przeszła eliminacje festiwalu. Jest nieźle. A ja ją przygotowuję do kolejnego etapu. Oraz jutro otwiera się w Centrum Komercyjnej Rozpusty sklep z zabawkami i będzie festyn, więc polezę z dzieciówami. Oraz wycieczka - dokąd, nie wiem póki co. Zależy od pogody, od mojego samopoczucia itp. Kraków, Góry Świętokrzyskie albo Kazimierz Dolny.

Leń - to nie wymaga komentarza :-) Na usprawiedliwienie mam fakt, że zbieram siły przed konferencją, którą obrabiam sama. 2 dni.

I jeszcze: wyglądam jak ufo. Niezrobione brwi. Niezrobione włosy (zrobią się w piątek obydwa). Gdyby nie konferencja, nic bym nie zrobiła, bo i po co?

czwartek, 17 listopada 2011

No właśnie...

O czym to ja miałam...? Ach, już wiem. O terapii. Taki mały update będzie.
Właściwie ciężko jest zamknąć dwa lata pracy i dwa lata ważnej relacji w kilku słowach.
Jeśli chodzi o terapię, to w ogóle chyba trochę masakrą i trochę świętokradztwem jest próba opowiedzenia "co mi to daje"... bo tak w dwóch zdaniach, to się nie da podsumować. To tak jakby chcieć czyjeś życie zawrzeć w kilku słowach. Wyjdzie coś subiektywnego, jakaś "łatka" i skrzywiony obraz. A nie o to mi chodzi...

Może w takim razie próba streszczenia jakichś fragmentów poszczególnych sesji? To może mieć sens...
Ostatnio było o pracy (rozstaję się ze współpracownikiem po ponad 5 latach), potem o stażyście, którego będę szkolić od przyszłego roku... zeszliśmy na temat mojego traktowania tych ludzi - jak te relacje wyglądają z mojej strony, jak to może wyglądać z ich strony, co ważne - w obu przypadkach są to mężczyźni.
A potem ja zaczęłam mówić o blogu i swoich spostrzeżeniach, że rzeczy ważne dla mnie w roku 2004 są ważne nadal - a dylematy jakie miałam ówcześnie, również obecnie nie straciły na aktualności. I o cyklicznym "zakochiwaniu się". Standardowo ktoś się pojawia, jest zachwyt, są motylki i wioooosnaaaa ;) Wyszło mi w trakcie mówienia, że to w zasadzie nie chodzi o ktosia, bo ktosie bywają "odgrzewane", tzn. mam w tej mojej galerii figur woskowych, czy też raczej galerii romansów nierozpoczętych i niedokończonych różne okazy i zależnie od tego, który mi pasuje do butów, paznokci, sukienki czy sytuacji, w momencie gdy ta fala tęsknoty za "wzlotami i odlotami" (by X.) się pojawi, odgrzać konkretne mięsko. Mięsko generuje motylki i luzik... Natomiast kontrolę nad całokształtem mieć muszę, coby się mięsko za mocno nie podjarało ("Atmosfera metafory gęstnieje, jestem wstrząśnięty" - by X.) i żeby wszystko zostało w bezpiecznych (?) ramach na płaszczyźnie leksykalnej. Bo rozmawiamy - tylko i aż. Jest flirt, jest dwuznaczność, jest kontakt słowny pobudzający ciało, umysł i emocje. Używam ludzi, nadużywam ludzi... manipuluję, wykorzystuję do zaspokajania własnych potrzeb, pozostających de facto bez związku z ich osobami. Just wonder why...

niedziela, 13 listopada 2011

Bajka cz. 3


Pewnego razu dziewczynka uświadomiła sobie, że w tym domu ktoś kiedyś mieszkał. Mieszkał, ale już go nie ma. Poczuła ból, a jednocześnie ulgę – że mogła go w końcu z siebie wypuścić. Czuła, że ten lokator miał związek z zagubionym kluczem. Podzieliła się tym z Przewodnikiem. Gdy płakała opowiadając o balach, jakie niegdyś urządzała w domu z jego poprzednim lokatorem, o wspólnych miłych chwilach, miała wrażenie, że w oczach Przewodnika również szkliły się łzy. Stali razem, w ciemnym lesie i właściwie nic nie było ważne w tym momencie. Gdzieś tam był dom, ale nie on się liczył. Gdzieś były okulary – nieistotne na ten moment. Gdzieś wreszcie był poszukiwany przez nich klucz, ale nie on był tu najważniejszy. Dziewczynka zaczęła czuć od tamtej chwili, że pustkę po poprzednim lokatorze wypełnia coraz bardziej Przewodnik. Szli zatem przez las już nie jako dwie obce osoby, ale jako dwoje dobrych znajomych. Wpadali na podobne pomysły, mieli to samo poczucie humoru... łatwiej się dzięki temu wędrowało i kontynuowało poszukiwania. Przewodnik pełnił swoją rolę dość solidnie – narzucał szybkie tempo marszu, rozświetlał las dokoła, by dziewczynka mogła sama wybrać najbardziej interesującą ze ścieżek. Gdy słabła – był przy niej. Gdy się ociągała – przywoływał do porządku. Miała przez cały czas poczucie, że jest w dobrych rękach.

W którymś momencie dziewczynka nieśmiało doszła do wniosku, że właściwie to... chyba nie do końca rozumie, jakich okularów mieliby szukać, skoro w tym lesie czuje i porusza się dość sprawnie i chyba nie da się po prostu zobaczyć więcej. Szła zatem dalej pokrzepiona tą myślą, aż w którymś momencie tuż przed jej oczami wykwitła wielka, obrzydliwa, czarna pajęczyna a na niej tłusty odrażający pająk. Dziewczynka odruchowo dotknęła dłonią twarzy i poczuła, że na nosie ma... okulary! Tak, to były złote okulary! Nie wiedziała jak i kiedy się znalazły na jej twarzy, była bowiem niezwykle zaabsorbowana wspólną wędrówką i rozmową z Przewodnikiem. W okularach rzeczywiście las nie był aż tak groźny. Był widoczny.


/c.d.n./

Bajka cz. 2


Przewodniczka zamyśliła się po raz kolejny: jesteś cyniczna, dziewczynko. Cyniczna i wymagająca – dodała, a jej oczy błyszczały zimno. Nie mam ci nic do zaoferowania.- Dziewczynka westchnęła ciężko – należało szukać dalej. Była głodna, zmęczona i zła. Miała dość. Zaczęła powątpiewać w sens poszukiwań – czy istotnie gdzieś jest ten klucz? Czy istnieją jakiekolwiek okulary? Coś  pod skórą mówiło jej, że tak i że nie warto rezygnować. Rozbiła zatem obóz pod lasem.
Kolejnego dnia spotkała gońca. Niósł on „Wieści leśne” – dziewczynka przyjęła egzemplarz i zaczęła wertować ogłoszenia. – Przewodnik – tylko tyle było napisane. Coś ją tknęło, nie pierwszy raz widziała tę nazwę, ten numer.... Skontaktowała się z przewodnikiem. Opowiedziała mu historię domu, zamurowanych drzwi i okularów. Zapytała, czy jego zdaniem szuka utopii... – Przewodnik odpowiedział po kilku dniach – Myślę, że możemy spróbować poszukać ich razem. To dało jej nadzieję. Dziwny był to przewodnik i dziwnie patrzył na świat. Dziwnie też patrzył na las.... Jakby miał w oczach latarki, których zasięg przekraczał najśmielsze wyobrażenia dziewczynki. Wchodził do lasu z dziewczynką i gdy ona w przerażeniu miała ochotę uciekać, on zaczynał mówić jej co widzi... Ośmielała się wtedy i gdy tylko dostrzegła cokolwiek sama, chętnie się tym dzieliła. On dopowiadał wtedy, co znajduje się obok – po lewej, po prawej... W ten sposób zapuszczali się coraz dalej, a dziewczynka widziała coraz więcej....

/c.d.n./

06.02.2010

Śmietnik w głowie


od kilku tygodni przydarza mi się to samo...

łapię doła... właściwie nie depresję w kat. klinicznych rozpatrywaną (konsultowałam), ale doła... subiektywnego i głębokiego... wrażenie uwierania, poprzedzone podenerwowaniem i potrzebą gryzienia wszystkich wokół - gryzę, upuszczam sobie jadu na forach i na ogół na 3ci dzień zdaję sobie sprawę, że coś jest nie-halo... potem jest drętwota, wszystkojednyzm i tumiwisizm - nie mogę wstać, muszę spać, nie budźcie mnie, odpieprzcie się gremialnie i jednostkowo, nie mogę pracować, nie mogę jeść, nie mogę chodzić, oglądać, leżeć ani myśleć... lecę pięknie w dół po równi pochyłej. W pewnym momencie zaczynam czuć, że nie może być już gorzej. Że oto osiągnęłam stan najgorszy z najgorszych możliwych... i wtedy otwiera się w głowie śmietnik - i zaczynam rozumieć coś nowego...

i tak zrozumiałam, po co mi uprawiany zawód: w momencie, gdy się oparzyłam (1985) z wiadra wyciągała mnie m.in. pielęgniarka - bezlitośnie, za rękę, jak miśka z urwanym uchem.... i te słowa: a teraz idź, bo ci w dupę dam! Idź - haha, 50% pow ciała oparzone, w tym obie nogi i klatka piersiowa... fajnie mówić. Co jednak myśli dziecko? Dziecko myśli: skoro mądra pani w białym fartuchu na mnie krzyczy, to znaczy, że jestem nie OK. Trzeba pokazać mądrej pani w białym fartuchu, że jestem OK.... No i pokazuję - od lat....

przytulałam się do A. leżąc po jego lewej stronie, na ręce... i nagle poczułam, że jestem w 1986 r, na Zielonej, leżę przy Nim... w końcu przyjechał, nie mogłam się doczekać...i poczułam to, co czułam wtedy, gdy obudziłam się rano i nie było Go przy mnie.... poszedł sobie, wyjechał bez słowa... zostawił mnie. Nie, nie zostawił... przecież mnie kocha.... NIE KOCHAŁ. Poczułam, że to ostatni moment, żeby się do Niego przytulić, pobyć zanim zniknie na zawsze.... przytulałam zachłannie i płakałam. Nad krzywdą zostawionego, opuszczonego dziecka. Żegnałam się z Nim w myślach... i przypomniałam sobie moment, gdy B. powiedział "ja cię nie zostawię"....

kochaliśmy się z A. dotykał moich rąk, szyi.... zesztywniałam, zaczęłam się bronić, wołać "nie dotykaj mnie!"... byłam sobą - sobą sprzed 22 lat.... miałam 6 lat. Ona mnie dotykała....... to było przyjemne i straszne. Czułam, czuję się winna za tę przyjemność..... ale nie chciałam tego. Kilka razy............ a piętno na całe życie, problemy seksualne na całe życie.... niemożność wyluzowania, utraty kontroli na całe życie....... zrozumiałam skąd się wzięły, płakałam nad krzywdą molestowanego dziecka, płaczę teraz - pisząc. To były trudne momenty, to są trudne momenty - trudne, ale ważne. Chcę się z nimi zmierzać, a jednocześnie opieram się temu. Wypieram, spycham, wyganiam, przeintelektualizowuję rzeczy, ba - całe życie opieram na intelekcie, żeby NIE CZUĆ. Boję się czuć, bo to booooliiii. Chcę czuć, bo jestem człowiekiem. Muszę czuć, żeby nie umrzeć - bo to mnie strawi, zagryzie....

J. nie pisze.... pisze - jest wiosna na świecie, nie pisze - świat się wali. Męczy mnie to.... Chcę konfrontacji, chcę żeby powiedział: chcę tej znajomości/ nie chce jej... tak/ nie - cokolwiek. Unika. On też unikał.................. a ja ciągle trafiam na unikających. Z. unikał... i przyciągał mnie mocno. J. unika - i przyciąga.... A. mówi, że mam tendencję do zmuszania faceta, żeby mnie zostawił i powiedział to wprost. Nie chcę, żeby mnie ktoś zostawiał - wolę zapewnienia "nigdy cię nie zostawię". I pomyślałam, że to dlatego, że On nigdy nie powiedział, nie określił się - że mnie chce lub nie, zostaje ze mną lub rzuca - poszedł sobie bez słowa i to był ostatni raz, gdy Go widziałam.... Dlatego każde zachowanie innego faceta będzie interpretowane w kategoriach "love me or leave me", choć niekoniecznie brną oni w tych relacjach aż tak głęboko... dlatego dążę do konfrontacji i mam obsesję na punkcie komunikacji i mówienia wszystkiego wprost. I choćby - parafrazując "Lokomotywę" - przyszło tysiąc facetów i każdy po tysiąckroć się zadeklarował, że mnie nie opuści, to nie będzie to samo.... Oni są zaledwie substytutami. Tego Najważniejszego, Jedynego.... który zaniedbał, zostawił, opuścił, zlekceważył - a ktoś to śmiał nazwać miłością. I dlatego nie wiem, czym jest miłość.

Póki co, nie widzę praktycznego zastosowania tej wiedzy. Mam po tym jednak, jak po każdej tego typu akcji, wrażenie masywnego wyrzygu.

P.S. J. napisał :) wiosna :)

23.01.2010

Witaj,
Piszę te słowa wielkimi literami, żebyś mógł je sam przeczytać i nie musiał prosić matkę o pomoc.
Myślałam sobie dziś długo o swoim życiu i doszłam do wniosku, że jesteś jednym z dwóch aniołów, którzy się w tym życiu zmaterializowali, jedną z dwóch takich uzdrawiających osób. To tylko dzięki Tobie moje powykrzywiane dzieciństwo, nie było skopane do reszty. Byłeś i jesteś ostoją normalności, niewypaczonego myślenia i prostoty. Nauczyłeś się dawać mi siebie, chciałeś się tego nauczyć, a ja nie jestem wdzięcznym modelem do współpracy. Tym bardziej doceniam to, co dla mnie zrobiłeś. I dziękuję Ci bardzo - za to, że byłeś i że nadal jesteś, że nie zostawiłeś mnie. I że wtedy, gdy tak strasznie płakałam, bluźniąc ojcu na czym świat stoi, przytuliłeś mnie i powiedziałeś, że Ty mnie nie zostawisz. I że dałeś mi wtedy to wykrzyczeć, chociaż nie masz zielonego pojęcia o psychologii. Tak sobie w środku nocy pomyślałam, że mam potrzebę podziękować Ci za to wszystko, Tato...

I zadbaj, proszę, o swój cukier. Jesteś potrzebny!

4.01.2010

I nie tyle o początku 2010 chciałam, co o tym, że mnie, osobiście kolejny puknął w sufit... i szczerze mówiąc, żadna z wcześniejszych rocznic moich przedwczesnych narodzin (35 t.c.) nie zabolała mnie tak mocno, jak tegoroczna. Po prostu fizycznie poczułam upływ czasu... poczułam się starą d$%^&...ojjjj.

W ramach poprawy humoru w przededniu 28ki jakiś peeling, maseczka... w samym Straszliwym Dniu makijaż (starsze panie powinny... nie tylko do pracy...) - na nic. Musiałam zmierzyć się z własnym przerażeniem i bolesną świadomością: będę kiedyś naprawdę stara. Teraz to tylko preludium. Zajawka... Przygrywka... Wstęp.

No i kolejny rok życia się zaczął... poprzedni obfitował w wydarzenia najprzeróżniejsze - taki mały kalejdoskop, diabelski młyn, momentami ledwie trzymałam pion, ledwie nadążałam... uchhhh. Fajnie było :) lubię szybkie tempo, lubię zwroty akcji (zwłaszcza te pozytywne), lubię próbować nowości (mając bezpieczne zaplecze pt. nic mi się nie stanie). Lubię ubiegły rok. Po co komu nowy? No dobra... skoro już przyszedł, niezaproszony, bez pytania o pozwolenie, niechby był przynajmniej tak samo udany...a najchętniej jeszcze bardziej.

Z innych nowości: nadal puszczam pawia na myśl o oświadczynach via GG, których doświadczyłam jakoś niedawno... może ze 4 dni temu. Bleeeeh. Jestem ideałem, słuchajcie... jedyną kobietą, którą ktoś-tam bierze pod uwagę do wspólnego życia. A ja nienawidzę być zawłaszczana bez pytania. Naprawdę. To jedna z nielicznych sytuacji, które zapalają mi w głowie osławione czerwone światełko. Chciałam powiedzieć, że podczas tej....yyyy... konwersacji, tak - można ten monolog-słowotok kolegi tak nazwać, czerwona lampka świeciła nieprzerwanie i dzwonek ryczącego alarmu w głowie masakrował mi wszystkie posiadane kosteczki słuchowe. Nie chcę być ideałem, nie chcę być brana pod uwagę do wspólnego życia. Nie wybiorę się do Nowej Zelandii ani nigdzie indziej jako czyjakolwiek własność, dodatek do Wielkiego Ktosia. Bleeeeh. Rzyg. Paw. Status quo mnie satysfakcjonuje, cokolwiek by się komukolwiek wydawało. Dodatkowo nienawidzę facetów, którym się wydaje, że są Bóg wie kim... takich z rozdętym ego. To ego można usprawiedliwić w jednym przypadku: w przypadku naprawdę inteligentnego faceta, ze sporymi dokonaniami w swojej branży, karierą naukową etc. Ok, oni są z automatu wbijani w pychę, więc rozdęte ego jestem tu w stanie zrozumieć. Ale ono naprawdę musi, MUSI mieć jakąś podkładkę... bez niej jest tylko bufonadą. Wielkim Niczym. Nie lubię zaś wyjątkowo ludzi, którzy NIC sobą nie reprezentują. Powyższe oczywiście pomijając moralność, zasady, skrupuły etc., bo te są tak oczywiste, że nie wspominam nawet...

26.12.2009

byty wirtualne

Bywam ostatnio częściej na forach wszelakich, z racji nadmiaru wolnego czasu (święta są, przypomnę niezorientowanym, więc zdarzyło mi się wolne - poza tym trochę chorowałam więc leżałam do góry kołami niemal bezczynnie). Bywam zatem i studiuję wnikliwie zjawisko pt byty wirtualne. Któż to? Są to mniej lub bardziej (ale raczej mniej) realistyczne istoty, egzystujące gdzieś w obrębie cyberprzestrzeni. Byty wirtualne są też interesującym odzwierciedleniem kompleksów własnych ich twórców. Sporo, wbrew pozorom, mówią o osobowości istot ludzkich, które za nimi stoją. Taki przegląd  niewielki popełnię:


- w-i-k-i :) byt wirtualny z ematki. Dziewczę o żałosnej składni, bywające na forum weekendowo. Na każdym kroku podkreśla fakt mieszkania w USA, pisze że jest prawniczką. Zasłynęła z garsonek, szpilek i długich paznokci na placu zabaw. Podkreśla luksus i przepych w jakim żyje. Wreszcie demaskuje się pytaniem o kosmetyk, który... nie istnieje. W ferworze walki i pokonywania przeciwniczek obelgami typu "mieszkanki bloków z wielkiej płyty" popełnia szereg ohydnych błędów ortograficznych. Ergo: w-i-k-i zapewne jest odmianą tipsiary, po ZSZ o profilu handlowym (strzelam :D) z aspiracjami wyższymi niż szara rzeczywistość. Ot, dziewczęciu się noga powinęła. A tak ładnie różowa bajeczka szła...

- triss_merigold6 byt wirtualny z ematki. Kreuje się na asertywną feministkę, kobietę sukcesu, mocno zakotwiczoną nogami na ziemi. Spomiędzy wierszy w postach przebija obraz kobiety skrzywdzonej mocno w życiu, sztuczną pewnością siebie nadrabiającej braki w samoocenie, usiłującej rozpaczliwie braki owe załatać sukcesami zawodowymi (uczelnia tudzież inny podobny twór z kręgu budżetówki), dziecko szt 1, małżeństwa nieudane szt 2, obecny przydupas szt 1 odbity na bezczela jakiejś kobicie ('sam chciał', ale oczywiście gdyby ktoś próbował obecnego odbić, to biada.. ojjj biada.. bo to nie tyle jego wola, co parol podłej odbijaczki z pewnością). Podkreśla ukończenie dwóch kierunków studiów, fakt niezwykle rozrywkowego życia we wczesnej młodości oraz szpanuje "ustatkowaniem" obecnym. I jak na intelektualistkę przystało posiada.... upssss, nie, jednak nie posiada żadnych hobby. Żadnych poza drzemką oraz obkładaniem zadu błotem w SPA (motyw SPA przewija się w piśmiennictwie tego bytu dość często - jako miara pojemności portfela, stopnia wyzwolenia innej foremki, tolerancji i hojności jej faceta etc.) I tak feministka w kwestii podziału ról w rodzinie wyznaje poglądy nie odbiegające od tradycyjnych: gotuje, bo umie, bo wcześniej przychodzi (tiaaaa.... bo zupa była za słona :P); facet musi dobrze zarabiać (i równouprawnienie idzie się wieszać na suchej gałęzi), bo jeśli nie to.... następny proszę ;). Dualizm poglądów uderza, zwłaszcza jeśli się sztukę epistolarną bytu via forum prześledzi w perspektywie długofalowej. Oczywiście byt uwielbia zapamiętywać słabe punkty innych - i doładowuje sobie akumulatory raz na jakiś czas wywlekając je publicznie tudzież używając jako argumentów w dyskusji. To wyrachowanie i okrutność nazywa uroczo "asertywnością", co wskazuje na fakt, iż istocie stojącej za bytem umiejętności interpersonalnych brakuje całkowicie, za to jest spora tęsknota do prawidłowych relacji.... stawiam na dziecko z rodziny dysfunkcyjnej.

- totorot, byt z emagla. Słodka gdzieniegdzie, w pewnym momencie nagle "przekręca się" i w jednej linijce "Bóg" i "qrva" (w pisowni prawidłowej, u mnie tylko zamienik) nie gryzą się ze sobą w jej postach. Boi się cudzych gwałtownych emocji i gdy wyczuje jakiekolwiek, reaguje agresją (DDA?) W sytuacji konfrontacji bluźni przeokrutnie, brak jej rzeczowych argumentów, nagminnie używa słowa "żenada" i przekonuje zamiast o słuszności racji, o wyższości własnej osoby... Przyciśnięta i zmuszona do rzeczowej rozmowy, wytraca na prędkości a wobec zakomunikowania jej wprost, asertywnie i bez agresji swojego zdania na jej temat, na powrót staje się słodka. Niekiedy rzuca enigmatyczne komentarze nt swojego dzieciństwa. Wydaje się kipieć jakąś nieuzewnętrznioną wściekłością i równie silnym przekonaniem, że jej i tylko jej teorie są najmądrzejsze, najwłaściwsze, prawdziwe i słuszne. Stąd agresja w momencie obalenia tych teorii.... trochę rodem z piaskownicy. Brak dystansu do własnej osoby. Tak, teraz jestem pewna na bank. DDA.

- w_miarę_normalna, też z emagla. Byt opisujący krwawe koleje swego losu z niejakim K. który miał dziś dobry dzień bo jej nie kopnął. Ma z nim dziecko - reagujące jak typowe dziecko z rodziny w której jest przemoc, i typowe dziecko matki niewydolnej wychowawczo. Pomimo wszelkich rad udzielanych jej gdy o to prosiła, robi swoje, żyje z K. i nadal cieszy się z każdego dnia bez kopa....

- dość podobny typ to ciociacesia. Ta posunęła się do wyrzucenia chłopa z domu (chwała Panu). Cóż z tego, skoro ciągle o nim myśli, jak nie myśli to dzwoni, jak nie dzwoni to odwiedza (to się nazywa "dla dobra dziecka"). Uzależniła się od konkretnego typu faceta, w momencie uświadomienia jej tego faktu poszła na randkę.... z kopią swojego byłego. I zaczęła uruchamiać łańcuch standardowych reakcji. Z chwilą wylania wiadra pomyj (wirtualnych) na  głowę na tę okoliczność przez przytomne foremki, byt zaprzestał opisywania swojego życia uczuciowego.

Czytali Państwo charakterystykę bytów wirtualnych, które mają umiejętność zirytowania mnie w świecie pozawirtualnym ;-)

Marzenia

Znów o forum, czytelnik wybaczy, ale taką mam ostatnio inspirację.
Tym razem forum czubowe, czyli ChAD :) 

Niedawno rozkręcił się tam wątek... w zasadzie nieistotne o czym... sporo wtrętów off-topic było. I o nich chciałam, a właściwie o jednym. Otóż był off-topic o marzeniach. 

Wyczytałam z najgłębszym zdziwieniem, że ludeczkowie marzą o tym, żeby obudzić się któregoś dnia, wolnym od diagnozy z "efem", czyli - de facto - o niebieskich migdałach marzą. Żyją marzeniami ściętej głowy. Tak się da żyć? Zdechłabym z frustracji wobec niespełnienia marzeń....

Pożytek z tego wtrętu był wszakże jeden. Przeanalizowałam swój stosunek do marzeń. I zaobserwowałam rzecz ciekawą: jeżeli jakaś kwestia nie ma możliwości realizacji w bliższej lub dalszej przyszłości, nie uwzględniam jej w marzeniach. Moje marzenia - wszystkie - mają więcej niż 70% szans na stanie się planami, a potem faktami.

Dodatkowo ustaliłam, że jestem stworzeniem przyziemnym i nieskomplikowanym. To na podstawie analizy marzeń. Marzę o mieszkaniu, samochodzie (bo mi się we znaki pięcioletni brak auta daje...), dzieciach - że skończą szkoły i wyrosną na ludzi, pracy - że dostanę kontrakt na 1,5 roku współpracy, o który ostatnio walczę, zdrowiu - że sobie drugą stronę zatok FESSem oblecę w 2010. A ChAD? Ludzie mają większe problemy w życiu... bez przesady. Nie ma sobie czym głowy zawracać. Odpowiednie planowanie, odpowiednia logistyka - i wszystko pod kontrolą.

Spełnienia marzeń wszystkim!


Moje dzieci


Moje normalne nie są.

Duża śpiewa ostatnio Gaudeamus Igitur - nauczyła się 2 strof na pamięć.
Gaudeamus Igitur brzmi tak:

Mała się pięknie bawi - ostatnio w śmierć. "Ojej, ten ptaszek umarł" - woła nagarniając foremkę-kaczuszkę na łopatkę - "muszę go pochować!". - Taaaak? Umarł? - pytam. - Umarł. - Uhm. A co to znaczy? - drążę. - Że umarł i nie żyje. - odpowiada rezolutna 3-latka. Dalej mówi o tym, że nie wie czy ktoś obudzi umarłego ptaszka i że jak umrze to już się nie można z nim bawić. Jednocześnie wystraszona śmiercią nie jest. Ot, poznała jeszcze jeden stan. Przeciwieństwo życia.

Z danych bieżących: będziemy mieli kablówkę - nie wiem, czy się cieszyć (AXN Crime) czy płakać (Disney Channel i Nickelodeon). 
Z danych bieżących 2: Natalia stwierdziła dziś, że "przecież ona coś mówiła o filmach takich jak Avatar i inne. No a my to co robimy?" (w sensie, że wymyśliła że nie wolno nam tego oglądać i uznała to za zakaz postawiony całej rodzinie; przyleciała ok 23.30 wykłócać się, że zakaz nie jest egzekwowany a starzy w ogóle sobie gwiżdżą na jej zakazy...). Stąd moje pytanie: czy to jest element myślenia wielkościowego, czy znowu ktoś wyskoczy z tekstem, że z pewnością błąd wychowawczy bo zapewne pozwalamy dziecku na wszystko...? Szczerze mówiąc jedyną barierą, która mnie powstrzymuje od 3ciego sezonu poszukiwań Sensownego Psychiatry Dziecięcego jest konieczność odpowiadania na durne zarzuty. Pytań durnymi nie nazywam. Na pytania odpowiem: tak, nie, robię to, to i jeszcze tamto. Na zarzuty nie mam siły odpowiadać... nie wyobrażam sobie, że ktoś kto mnie widzi po raz pierwszy może wiedzieć, jak pracuję z dzieckiem 8 lat i może mi "na dzień dobry" opowiedzieć o moich błędach wychowawczych. A jeśli miałoby to wyglądać tak, jak 2 lata temu na oddziale... to ja się zupełnie wymiksowuję z leczenia Dużej. Serio. W zasadzie my sobie radzimy. A skoro Świat Nauki ma w dupie to czy dziecko sobie ze sobą radzi, albo czy radzi sobie ze sobą tak jak mogłoby (np. underachievement itp.) tudzież jak powinno biorąc pod uwagę możliwości intelektualne na przykład, to dlaczego ja mam walczyć z wiatrakami? Te wiatraki nam nie pomogą, są zbyt mocno zaimpregnowane...

22.12.2009

Bajka - cz. 1

Dawno, dawno temu, w krainie, która nie istnieje, żyła sobie dziewczynka. Dziewczynka miała dom. Dom był dość zużyty, zniszczony i było to po nim widać. Dziewczynka postanowiła zatem zrobić z tym porządek. Wzięła się za łatanie dziur w dachu, co wyszło całkiem sprawnie. Po załataniu dziur, przykryła dom zupełnie nowymi dachówkami – i od tamtej pory dach prezentował się baaaardzo okazale. Remont ten zajął dziewczynce trochę czasu. Gdy skończyła, zauważyła, że okiennice potwornie skrzypią i w ogóle nadają się do wymiany. Kiedy uporała się i z tym, i zawiesiła piękne nowe okiennice, doszła do wniosku, że można odnowić całą fasadę domu, bo ładne okiennice zupełnie nie licują z brzydotą odrapanych ścian zewnętrznych. Wobec tego, z pewnym trudem, bo remont jest zadaniem, któremu nie podoła każda dziewczynka, zabrała się do pracy. Sporo czasu zeszło jej na zeskrobywaniu starego tynku i tandetnych ozdób. Kiedy nałożyła ostatnią warstwę nowego tynku, przedtem „przy okazji” ociepliwszy dom z zewnątrz, zauważyła schody. Schodki były powyszczerbiane, wspięcie sie na nie groziło upadkiem, poza tym zdecydowanie nie zachęcały do wejścia do domu – dziewczynka westchnęła, no cóż, taki los właścicieli starych domów. Należało zrobić porządek ze schodami. Za kilka dni beton zdążył już stężeć i po schodach można było wchodzić, aż miło.Dziewczynka postanowiła jeszcze umyć okna. To była już poprawka iście kosmetyczna. Gdy tak myła okna, zdała sobie nagle sprawę, że właściwie... nigdy nie weszła do wnętrza domu. Zadziwiło ją to. Wnętrze widziane zza szyb coraz czyściejszych okien zapraszało. Obeszła dom dokoła i nigdzie nie znalazła drzwi. – Hm... – rozmyślała – czyżbym przegapiła je przy remoncie i przykryła warstwą tynku? – było to możliwe. Równie możliwa była opcja, że drzwi nigdy tam nie było. Potencjalni właściciele być może dostawali się tam przez okno, lub przez strych – po drabinie. Jakkolwiek by było, dziewczynka uznała, że każdy dom ma drzwi. A do drzwi istnieje klucz. Wobec tego, postanowiła odnaleźć i klucz, i drzwi, i odkryć wnętrze swojego domu. Postanowiła poprosić o pomoc znawców budownictwa. Jeden z nich popatrzył i spytał: Dziewczynko, masz taki piękny dom, czego jeszcze chcesz? – Chcę wejść do niego i cieszyć się mieszkaniem w nim. – odpowiedziała dziewczynka. Na to znawca sztuki budowania domów odpowiedział – Wielu chciałoby mieć taki dom, jak twój, a ty ciągle chcesz więcej. Nie potrafię ci pomóc dziewczynko. – Dziewczynka poprosiła kolejnego fachowca. Przyjrzał się on swoim fachowym okiem budynkowi, wysłuchał relacji dziewczynki o trudach remontu i zapłakał. Płakał tak długo, aż zatonął w kałuży własnych łez. I on nie był w stanie pomóc. Dziewczynka, zrezygnowana niemal, zwróciła się do jeszcze jednego fachowca. Dziwny to był fachowiec, nie wyglądał na specjalistę budownictwa –był bowiem sparaliżowany. W życiu nie mógł trzymać w ręce młotka ani miarki. I on miałby się znać? Dziewczynka poszła jednak za ciosem i poprosiła o radę. Fachowiec zadumał się i powiedział: Do drzwi w domu prowadzą schody. Był to prosty, logiczny wniosek, do którego nikt jednak do tej pory nie doszedł. Dziewczynka poczuła ulgę i żal. Ulgę, że znalazła rozwiązanie i że było ono takie proste – żal natomiast, że zmarnowała tyle czasu, a dom nadal czekał. Czekał, aż go odkryje i w nim zamieszka. Szybko zatem odnalazła drzwi. Radość była jednak krótkotrwała, gdyż drzwi były zamknięte. Klucza natomiast nie dało się odnaleźć, mimo, że usilnie próbowała. Zwróciła się jeszcze raz do niepełnosprawnego fachowca. Odpowiedział: ludzie mówią, że zaginiony klucz od domu można znaleźć w lesie. Ja jednak znam się na remontach, nie potrafię ci pomóc w wyprawie przez las. Mówią, że w lesie tym należy używać złotych okularów. Powinnaś go łatwo znaleźć. A przy lesie zapewne będzie jakiś przewodnik. Powodzenia! Dziewczynka ruszyła zatem szukać lasu, a w lesie klucza. Dokuczała jej już ta wędrówka. Najpierw spędziła tyle czasu przy remoncie, potem zawiodła się na pseudofachowcach, a teraz jeszcze las. I złote okulary. A czymże są złote okulary? I skąd je wziąć? Dziewczynka nie miała pojęcia. Szła sobie pogrążona w niewesołych rozmyślaniach. W pewnym momencie wpadła na pomysł, że właściwie może udawać, że jest w stanie wejść do swojego domu i pójść sobie na spacer gdzie indziej, ominąć ten potworny las. Przeszła zatem przez wieś i przez miasto, przez most, i przez łąkę. Pogłaskała krowy, nazrywała kwiatków, pozdrowiła ludzi.... i nagle wyrósł przed nią las. Cóż, nie było innej drogi... Należało się z nim zmierzyć. Zajrzała nieśmiało do środka: wszędzie było czarno. Z prawej – czarno, z lewej – czarno, na wprost – czarno. Nawet pod nogami było czarno, a gdy spojrzała do góry, nie mogła dostrzec błękitu nieba – tylko tę wszędobylską czerń. Zupełnie nie miała pojęcia jak się w tym lesie poruszać.  Stała zatem, czekając na nieokreślone coś. Zastanawiała się, co dalej zrobić, aż z tyłu dobiegł ją głos: dokąd idziesz, dziewczynko? – Właściwie.... nie wiem –odpowiedziała – chcę wejść do lasu i znaleźć klucz do mojego domu. Podobno gdzieś tam jest. – A dokąd chciałabyś pójść? – zapytał głos. – Do lasu, za cicho mówiłam? – zdziwiła się dziewczynka. Głos zdawał się nie rozumieć jej słów.  – Kim jesteś? – spytała. – Jestem przewodnikiem– odpowiedział głos i zmaterializował się przy niej w osobie kobiety – pomagam w przejściu przez las. – To świetnie się składa – ucieszyła się dziewczynka. – Ty się znasz na lesie, a tam jest mój klucz. Pójdziesz tam ze mną? Pomożesz mi? –zapytała pełna nadziei. – Tak, oczywiście, pójdę. A jak wygląda twój klucz? –zapytała kobieta – Nie mam pojęcia, nigdy go nie widziałam. Wiem tylko, że jest gdzieś w tym lesie – odpowiedziała rezolutnie dziewczynka. - To dokąd idziemy? –zapytała znowu przewodniczka. Dziewczynka przystanęła i powiedziała jakby ciszej: Noo... do lasu...? – Pytam, w którą stronę chcesz pójść. Mam cię zaprowadzić w prawo, w lewo czy na wprost? – kobieta zadała kolejne pytanie. Dziewczynka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. – Przecież ja nie wiem, jak wygląda ani gdzie jest mój klucz! – Musisz to wiedzieć, użyj złotych okularów – poradziła przewodniczka.– A co to takiego? – zapytała zupełnie szczerze i naiwnie dziewczynka. – Och, tyle już zrobiłaś. Jesteś tylko dziewczynką, a wyremontowałaś sama z zewnątrz cały dom. Takiego domu jak twój, nie ma w całej okolicy. Wielu chciałoby taki mieć. Znalazłaś drzwi. Na pewno masz złote okulary i potrafisz powiedzieć, dokąd chcesz pójść. Ja cię tam zaprowadzę – dziewczynka nie była pewna, ale chyba dostrzegała zniecierpliwienie w głosie przewodniczki  – Sama przeszłam już ogromny kawał drogi. Mój dom jest daleko od lasu. Nie boję się iść. Nie musisz mnie trzymać za rękę, nie ucieknę – powiedziała – umiem też remontować domy, więc nie musisz dawać mi poradnika budowlanego, poradzę sobie następnym razem zupełnie sama. Obawiam się jednak, że moje złote okulary zostały za zamkniętymi drzwiami, w moim pięknym z zewnątrz domu i dlatego nie umiem odnaleźć się w tym lesie. Zupełnie nie wiem, jak ten klucz wygląda ani gdzie go szukać. Kiedy mówię „nie wiem”, czuję to, co mam na ustach. Pożycz mi, proszę, swoje złote okulary, a na pewno sobie poradzę. – poprosiła. Przewodniczka zamyśliła się – Nie mogę pożyczyć ci moich złotych okularów. Takie okulary pasują tylko na jedną osobę, więc nie przyniosłyby ci żadnego pożytku – wyjaśniła. – W takim razie, proszę, powiedz mi dokąd iść, mów mi co widzisz po prawej, po lewej i na wprost, podaj kierunek, a ja za tobą pójdę – poprosiła dziewczynka - Jeśli jest tam mój klucz, na pewno go rozpoznam. A kiedy moje oczy przyzwyczają się już do mroku i zacznę coś dostrzegać w ciemności, na pewno ci o tym powiem. Chyba tylko w ten sposób możemy znaleźć klucz, a przynajmniej spróbować go znaleźć. Inaczej natomiast, zawsze będziemy stały na skraju lasu rozmawiając o złotych okularach, których nigdy nawet nie widziałam na oczy... – zakończyła smutno.
Przewodniczka zamyśliła się po raz kolejny (c.d.n.)

12.04.2008

12 kwietnia 2008
Na stare lata mi odbiło...
I to chyba akurat nie jest wyjątkowo ekscytującą nowiną, gdyż cały ten blog jednoznacznie potwierdza, iż jego właścicielka przy zdrowych zmysłach bywa wyłącznie epizodycznie. Nie o tym miało jednak być: miało być o tym, że po 4 latach przerwy wracam od września do szkolnictwa publicznego.
(publiczność klaszcze głośno, słychać okrzyk "Uuuuu" w intonacji rosnącej)
Znaleźli się ludzie, którzy powierzają mi całe 30 godzin tygodniowo w gimnazjum przy Zespole Szkół. Znaczy, imiennie: całe gimnazjum. No i fajnie - najbardziej plastyczny wiek, ja już "po przejściach" chyba znająca możliwości towarzycha w tym i innym wieku i znaaaaacznie bardziej wyrozumiała niż parę lat temu, zakładam murowany sukces. A do podstawówki w tym samym budynku idzie moja pierworodna. Pierworodna przejęta rolą aktualnie zakuwa ostro do "egzaminu" tj badania dojrzałości szkolnej. Kolorowanki trzepie (tak, ona!!!), jakiś rysunek rodziny trzymającej się za ręce (z pytaniami co chwila, jak będzie lepiej, czy dziewczynki w spódniczkach czy spodniach, czy kolory rzeczywiste czy zupełnie odjechane, od czapy...).
Pierworodna zresztą też jest po przejściach. Miała bliskie kontakty trzeciego stopnia z tisercinem, albowiem zachciało się jej opuścić ponury padół łez, gdzie można liczyć na wszystko, poza wyrozumiałością społeczeństwa, i zaczęła łykać. Stanęła na dwóch, a właściwie tak zastał ją małż. Reszta spłynęła z hukiem w klozecie. Efekt? Wyciszyło ją maksymalnie i tyle. No, mało istotnym detalem związanym z całą historią jest fakt, iż Duża zaliczyła nocleg na oddziale z zakratowanymi oknami, w iście doborowym towarzystwie i niezmiennie szampańskim humorze. Następnego dnia jednakowoż została sprowadzona z VI piętra na parter, na oddział dzienny i... od tamtej pory fakt próby samobójczej zaginął tak w dokumentach, jak i w rozmowach. Nie było sprawy. Hipopotam w pokoju stołowym - nie widać, więc go nie ma. Dziecię (a był to piątek, 29.02) odebraliśmy po południu z życzeniami miłego weekendu - z niewyjaśnionej bliżej przyczyny wydały mi się one równie niestosowne, co złośliwe. Natalia tak maniakalna, jak w momencie transportu na oddział - demolka przedziału w pociągu, krzyk, tupanie, płacz, histeria - i od nowa... Można się zanudzić, gdyby nie wysoki poziom emocjonalny zdarzeń.
Od tamtej pory Duża grzecznie (pozwolę sobie na zastosowanie tego kontrowersyjnego nieco słowa) chodzi do szkoły, odbębnia prace domowe, większość dnia spędza na dworze, coś jakby się prostowała. Nastrój jej fika co 3 - 4 dni, ale w obliczu posiadania wyłącznie F91.3 w rozpoznaniu nie udajemy się nigdzie. Straciliśmy wiarę w medycynę i póki co radzimy sobie sami... Tak jak i radziliśmy. Szkoda, że Duża sama niekoniecznie radzi sobie ze sobą, ale który lekarz przepełniony dumą z powodu własnych osiągnięć, dorobku naukowego i wiedzy znajdzie w sobie tyle pokory, by pochylić się nad zupełnie nieszablonowym dzieckiem, o którym w książkach nie pisali...? Obawiam się, że taki  nie istnieje. Jak mówi psycholog, która prowadzi moją terapię, istnieje tendencja do przyklejania iście książkowych łatek do każdego przypadku, tj. jeśli problem jest z dzieckiem, szuka się (niekiedy na siłę) jego źródła w sytuacji rodzinnej, odgórnie zakładając, że rodzina jest patologiczna, rodzice niewydolni wychowawczo, niezainteresowani losem progenitury itp. - i sytuacja, w której rodzice z dnia na dzień toczą walkę o normalność, dla dobra dzieci głównie (bo przecież nie jest problemem zamienić się w zwłoki, żyjąc samotnie bądź tylko we dwoje), nie jest uwzględniana jako realizacja obowiązków rodzicielskich, ani nawet liczona in plus owym rodzicom - bo nie piszą o tym w podręcznikach. I tak to, kończąc medycynę, można zakończyć rozwój na lekturze kilku książek... A będąc tłumaczem, kurna, nie można. I będąc nauczycielem (takim, co może sobie uczciwie w twarz w lustrze spojrzeć), też nie można... Błędne koło. Kicz. Tandeta. Dyletanci.

Po przeszło roku, znak życia dała O. Miło :) Mniej za to miło, i to mnie martwi, że O. ma górkę, taką znaczną, i niewiele z nią robi. Żeby choć ciut na ziemię... przecież to nie problem. Przy jej IQ znaczny spadek kreatywności jej nie grozi. Grozi natomiast starcie piętna choroby z twarzy. Widziałam jej zdjęcia sprzed kilku lat - śliczna dziewczyna. A teraz ma na twarzy każdą fazę - i ten charakterystyczny grymas nieleczonej choroby, który dobrze znam z twarzy własnej matki. I gdyby do tego dodać moją dość uzasadnioną obawę, że O. wpadnie w uzależnienie, co najmniej jedno - alkoholowe, powstaje w miarę kompletny obraz sytuacji: szalenie fajna, mądra dziewczyna, która na moich oczach pieprzy sobie życie. A ja mogę tylko patrzeć, bo do maniakalnych ludeczków nic nie dociera...

23.02.2008

23 lutego 2008
Przemówię nie własnymi słowami
"W dzień gdy najsilniejsza światła moc
ta miłość się ukrywa bo jest sową (...)
są słowa których nigdy nie wypowiem
wstyd jakiego nie znam w nocy sznuruje mi usta
obojętność jest królową - zimna nieczuła (...)
nie będę jadła - kocham cię
nie będę piła - kocham cię
o śnie zapomnę - kocham cię
i gdy odejdę nie przestanę..." (Nosowska)

"Flames to dust, lovers to friends
Why do all good things come to an end...?" (Furtado)

"from this moment life has begun
from this moment you are the one
right beside you is where I belong
from this moment on (...)..."

I takie tam... tego słucham... hip hip...hipomania - tak ostatnio napisałam G. w smsie. Miałam doła - nie mam doła. Mam doła - miałam górkę. Niezależnie od tego trzęsę się i źle mi. Kilka osób mi w tym tygodniu dokopało - krzywdzę dziecko, zamykam u czubów, nie poświęcam czasu i takie tam... Aha, bo ja w ogóle nie jestem chora. Tylko się rozczulam nad sobą i symuluję. Bo mama B. to dopiero chora była. A jakże. Bo ona leżała, wstawała na żarcie, wc i fajkę. A ja pracuję, nie leżę, opiekuję się dziećmi więc nie mogę być chora. Czego mi brak? Ponoć marchewki w diecie (kuźwa, co ich wszystkich z tą marchwią?), biegania i spacerów. Tiaaa, rzucę pracę i zacznę spacerować. A zamiast spać po te kilka godzin będę uprawiać jogging. W ogóle nie będę sobą i poświęcę całą siebie dzieciom, żeby na koniec życia zostać zgorzkniałą starą babą... Wniosek? Zbyt mocno przejmuję się opiniami innych ludzi. M. powiedział: psy szczekają a karawana idzie dalej. Pani W. powiedziała: weź wzór z trupów na cmentarzu - nawrzucasz im, czy pochwalisz, nie wzrusza ich to... OK, zastosuję.

A teraz - szukam motylków, nie szukam motylków... potrzebuję a chwilę potem nie. Jest mi dobrze a chwilę potem nie. Jestem kłótliwa a potem nazbyt ugodowa... Nonsens... Mix... Czy inny gwint... I straciłam wenę do tłumaczeń, a to boli w kontekście 50 stron z budownictwa.

15.02.2008

15 lutego 2008
Duża w Wariatkowie
Po 2,5 miesięcznym czekaniu wreszcie...

13.02. - przyjęcie.
2 godziny w Izbie Przyjęć (8 - 10), zbiorowisko wszystkich przypadków oczekujących na przyjęcie do wszystkich klinik - razem nowotwory, wady serca, stomie, wady wrodzone wszelkich innych układów, i dwoje pacjentów psychiatrycznych - chłopak 14 lat, z upośledzeniem umysłowym, wyjący wg opowiadań matki dzień i noc (on na całodobówkę) i N. (na oko całkiem normalna, nie licząc jednego wydarcia się do mnie i jednego wycia "bo wszyscy się na mnie gapią"). Moja ocena - z czym my tu w ogóle przychodzimy... Jakaś śmieszna pediatra na IP - w karcie jest rubryka "rozpoznanie wstępne lekarza dyżurnego", wpisała "zaburzenia ruchowe" - tylko dlatego, że Duża nie płakała na widok białego fartucha i spytała ją, co i o czym pisze :)). Potem kukanie 40 min pod drzwiami oddziału (śmiałam się
że na początek leczą i diagnozują dokumenty, a pacjent musi poczekać). Następnie N. na oddział, my na 1,5 godziny na kawę, bo lekarka na terapii była. Po 1,5 godz telefon - dr J. czeka na Państwa. Ja po widokach z IP w stanie ciężkim psychicznym już byłam, ale IP to pikuś w porównaniu z rozmową z dr. 3 godziny ciężkich robót normalnie - tempo narzuciła błyskawiczne, pytania celne i nie byliśmy do końca w stanie załapać co miały na celu (znaczy doktor wiedzę ma, zaimponowała nam). Atmosfera przyjemna, ale tak czy inaczej publiczne "rozbieranie się" boli... Potem Dużą zgarnęliśmy i do domu.

14.02 - Duża idzie na basen i salę gimnastyczną. Po powrocie dowiaduję się od pielęgniarki że popełnia oddziałowe mistrzostwo w pływaniu i we wszystkim innym w ogóle, i że jest najbardziej inteligentnym dzieckiem na oddziale, w związku z czym są zgrzyty na tle zazdrości 7-latki z ADHD, która się w ogóle nie koncentruje i ma problemy w szkole, a N. mimo kiepskiej koncentracji przebija ją o 5 głów... Na oddział dołączają 7-latka z zaburzeniami opozycyjno buntowniczymi, który na sali gimnastycznej nokautuje 14 letniego kolegę, następnie obcałowuje na siłę wszystkie dziewczyny, a kiedy przychodzę po N., zaczyna na mnie wrzeszczeć. Terapeutka po południu gubi numerek z szatni. Siłą perswazji odzyskuję kurtkę N., ufff - będzie w czym wrócić do domu :)

15.02 - spróbuję się dziś umówić z dr J., zobaczymy co jej wyszło z analizy dostarczonej ankiety... Duża znowu idzie na basen, przy śniadaniu był sądny dzień - dyskusja, wrzask, ochrzaniłam ją - w odwecie zwymiotowała posiłek. Docieramy lekko spóźnione.

c.d.n....

09.02.2008

Taki prywatny dzień sądu - nasz rodzinny. Trwa od środy. Jak to było? Wszystko po kolei...

Więc we wtorek po zebraniu miał do nas przyjść Bliźniak, to było uzgodnione od dość dawna. Sęk w tym, że mi kompletnie wyleciało z głowy, że A. w środę rano jechał na lit. Projekt był taki, że 
Bliźniak zostaje na noc. A. oczywiście ani mru mru, że mu cokolwiek nie pasuje itepe. Wobec powyższego po imprezce, w/w zanocował. Wstaliśmy wszyscy rano, śniadanko (A. na czczo, więc nie uczestniczył, w trakcie wyszedł na pociąg), śniadanko dokończyliśmy, trzeba było wyprowadzić Dużą do szkoły i na trasie do szkoły Bliźniak się urwał na chatę.

Małżonek wrócił i zaczęło się. A dlaczego, a jak tak można, a gdybym zadzwonił tu czy tam, to mielibyście. A ja: no dobra, sorry, pełna pokora, ale gdzie ty miałeś aparat gębowy. Bo aparat się owszem odnalazł, ale po powrocie i wydarł się na mnie z całą siłą tegowoż. No i się wkurzyłam na maxa. Bo jak tak można: wszystko załatwiać krzykiem i poniewczasie, bo oczywiście moim świętym obowiązkiem jest odgadywanie życzeń jaśnie-szanownego-pana jeszcze zanim w/w sobie sam to życzenie uświadomi. I w podobny deseń życzenia mają odgadywać nasze małoletnie Potomki. Bo jeśli nie, to Wielka Gęba będzie się drzeć. Kurna, jak w rodzinie alkoholika... O nie, nie pozwolę, żeby tak traktowano mnie i Potomki. Nie zrobię ofiary ani z siebie, ani z nich. No i swoją drogą, o odpowiedzialności słówko padło również. A właściwie o nie braniu odpowiedzialności za nas. Znaczy, biorę ją w praktyce ja, natomiast nie tak miało być. I informacja, że jeżeli to się nie zmieni to 1) pójdę sobie, bo nie wyrobię 2) pójdę sobie, bo nie zamierzam ryzykować bezpieczeństwa własnego i dzieci i 3) przyczyną pójścia sobie nie będzie facet - ten ów czy tamten - tylko brak odpowiedzialności aktualnego egzemplarza faceta.

W następnej kolejności rozmowa z Bliźniakiem - że ok, faktycznie nikt się specjalną zdolnością myślenia nie wykazał, i że w sumie małżon może się wkurzać, aczkolwiek powinien był jadaczkę uchylić od razu. A przy okazji się wyżaliłam na całokształt sytuacji - ulżyło mi. Ciekawe, czy wujki zareagują na słowo skargi... czy coś zrobią... mogliby.

Aha, w rozmowie z szanownym małżem dowiedziałam się że 1) ok, z krzykiem problem jest oraz 2) odgadywanie życzeń to mój prywatny wymysł i on w życiu nie zamierzał nikogo tak traktować a także 3) moje relacje z Bliźniakiem stanowią dla niego problem i 4) aczkolwiek bardzo Bliźniaka lubi i chce się z nim przyjaźnić, odwiedzać itepe, to wkurza go to jak JA na niego patrzę i takie tam... i zostałam postawiona przed koniecznością udowadniania własnemu mężowi, że nic nie mam do innego faceta, bo "jeśli on będzie nadal miał takie wrażenie, to będzie się tak zachowywał". Kurka siwa, czy ja odpowiadam za cudze paranoje? Słyszałam już, od matki zresztą, że jestem winna za grzechy całego świata, ale żeby jeszcze paranoje wariata...? Tego już za wiele.

06.02.2008

06 lutego 2008

No właśnie tak sobie poprzynudzać mam ochotę. Sporo się dzieje ostatnio. Na tyle sporo, że mój obciążony system nerwowy lekko nie wyrabia. Tzn to miał być eufemizm... Ale spróbuję w słowach tego... no właśnie, czego? - wpisu, deklaracji, spowiedzi, oświadczenia... tego, w każdym bądź razie, co aktualnie płodzę, opisać aktualny stan rzeczy, wpływający na stan ducha. I zapewne na stanie ducha zakończę wpis (a więc jednak wpis a nie spowiedź :))

Dzieje się brak pracy na przykład. Jeszcze nie tragedia, bo mamy fundusze na 3 miesiące poszukiwań, ale jednak. Brak stabilizacji = brak poczucia bezpieczeństwa = labilność emocjonalna = rozchwiany afekt = podłe samopoczucie. Taki mało sympatyczny ciąg przyczynowo skutkowy.

Między nami w zasadzie dobrze. Piszę "w zasadzie" z kilku przyczyn. Nie ma górek jakichś, uniesień, Bóg wie czego... ale nie ma kłótni, wszystko jasne, gramy w otwarte karty, 100 procent szczerości, motylki poszły w 3 dupy :) A ta szczerość... niby powód do zadowolenia i w zasadzie (hehe, znowu "w zasadzie") jestem zadowolona. Aczkolwiek gdzieś pod skórą czai się myśl, że może tą szczerością ranię. Że mówiąc prawdę o sobie, tę najokrutniejszą (cholera, znowu syndrom DDA???), skazuję to małżeństwo na niepowodzenie, bo ileż można ze mną wytrzymać.... znając mnie na wylot? A jaka ja jestem??? Hmmmm.... nie jestem pewna, czy Szanowny Czytelnik istotnie chce znać prawdę... Ale co mnie jakiś czytelnik... to ma być mój podle egoistyczny, kompletnie ekshibicjonistyczny blog i niech tak zostanie. OK, dość dygresji. Jaka jestem: dziwna, to w największym skrócie. Buja mną na wszystkie strony, a to bujanie nie pozostaje bez wpływu na percepcję i sposób myślenia. "Dzięki" temu postrzegam swoje małżeństwo raz jako wyjątkowo udane, innym razem jako zupełnie bezpłciowe (hehe, ale mi się epitet udał), a kiedy indziej znów jako totalną rozwałkę i beznadzieję.... a najciekawsze w tym wszystkim są reakcje szanownego małża na sytuację. On widzi, wie, czeka aż przejdzie.... kurcze, męczennik czy zboczeniec po prostu :P? I mówi, że to praktycznie zupełnie normalne, że coś takiego się pojawia bo "homo sum, humani nihil me alienum puto".  Nie wiem, wiem jedynie, że jeśli się sama oceniam, to na ogół okazuje się, że "założenia były do bani" (cytat z T.) i donikąd mnie to nie prowadzi... Nie liczę na to, że oceni mnie Czytelnik - wręcz przeciwnie, niech go ręka Boska broni...
No i właśnie myślę sobie, że jeżeli A. mnie zacznie oceniać, na podstawie mojej szczerości, to nic dobrego o mnie nie pomyśli. Bo czymże/ kimże jestem? Nikim/ niczym dobrym. Tak sądzę. Bo dobrym się takie rzeczy nie przydarzają. Dobrzy są zorganizowani, opanowani, porządni do perfekcji, czyści w każdym wymiarze. Ja nie jestem. Nie jestem zatem dobra. A jeśli nie jestem dobra, to jestem zła. A źli są na przegranej pozycji. Biedna, godna politowania K.....

No a w tej 100procentowej szczerości A. wygląda po prostu perłowo. Owszem, wariat i szaleniec. Owszem, nerwus i choleryk, ale nie jest podły, ani wredny, ani wyrachowany, ani z gruntu zły jak ja. Czarne-białe. Nasze dzieci powinny być szare jak syjamskie koty.

Z rzeczy dobrych...? Krok terapeutyczny w przód. Nie, nie... jeszcze nie dotarłam na DDA, w ramach samopomocy K.-K. odważyłam się powiedzieć komuś o M., o tym, że wykorzystywała mnie seksualnie i na koniec całą winą obarczyła mnie - wówczas 4,5,6,7, czy 8 - letnią... 1000 kg spadło z hukiem z wątroby. Jest mi lżej. W pełni poczułam, że to nie moja wina. Byłam ofiarą pedofila po prostu. Niewinną ofiarą pedofila. Nie miałam do kogo pójść po pomoc, bo zawiodła mnie - i to na całej linii - osoba, której ufałam najmocniej, która powinna mnie chronić... Pogadałam przy okazji z N. o tym, że niektórzy dorośli brzydko dotykają dzieci - opowiedziałam, na co zwracać uwagę, co zrobić... Ona będzie chroniona. Ręczę za to.

Ale na DDA też dotrę. Obiecałam G. i dotrzymam słowa.

A jutro jadę do fryzjera i na tipsy. Trzeba przestać wyglądać jak żubr w trawie puszczy :) Jeśli mam znaleźć pracę, zacznę od przebrania się za profesjonalistę.

piątek, 11 listopada 2011

29.01.2008

29 stycznia 2008
Tiaaa, tylko ten służalczy element jakoś w tym całym burdelu jest najtrudniej dostrzec, podobnie jak humanitaryzm, miłość bliźniego i wierność ideałom pewnego mądrego Greka znanego współczesnym pod imieniem Hipokrates. Ale do rzeczy.

Środa przed ponad tygodniem - czwartek kilka dni temu. Dziewczyny są przeziębione. Ponieważ mamy 6 lat doświadczenia w wychowywaniu dzieci, więc temperatura 38, zaflukane nosy, wycie kojotów, bolące gardła i kaszel nas nie przerażają. Nawet przemnożone przez dwa. Terapia domowa standardowa: wit. C, paracetamol vel ibuprofen, syrop "na wiarę" przeciwkaszlowo (na wiarę, czyli gatunku "jak uwierzysz, to pomoże, jak nie uwierzysz, będzie nieskuteczny" - my wierzymy :)), tabletki strepsils i tantum verde na gardła stosownie do wieku pacjentek (duża strepsils, młodsza tantum) no i się tak do wzmiankowanego czwartku przebujaliśmy. Czwartek - nieźle jest, bezgorączkowo, bezboleśnie, lekko jeszcze smarkliwie. Piątek - coraz lepiej. Plany: idę z Dużą na zbiórkę wyjazdową w sobotę, w niedzielę na zebranie itp. Noc piątek/ sobota: Duża wymiotuje i boli ją głowa. Spokojni rodzice kombinują: pewnie rota. Zaczekamy, zobaczymy. Sobota - Duża wyje jak kojot cały dzień. Boli ją brzuch, głowa, jest niedobrze.... Wobec braku innych objawów czekamy dalej. Noc sobota/ niedziela: temperatura 39,3 , wymioty, nudności, sztywność karku, nasilenie bólów głowy. Zaczynam się bać. Cholernie mocno bać. Pomiary innych parametrów wykonane we śnie: tętno 122/min, oddechy mimowolne 23/min. Szlagggg.... nadmiar wiedzy medycznej powoduje w mojej głowie koszmarne obrazy posocznicy czatującej na niewinne potomstwo. Tym bardziej, że może ona pojawić się "w ramach" infekcji wtórnej... Grrr, dobra. Pogotowie? Nie mają pediatry. Odpada, już mi raz odmówili przyjazdu... Ambulatorium nasze. Ha, jakie nasze? Strona www przychodni głosi, że Solec. Dzwonię. Nie mają pediatry. No to gdzie mam iść? Szpital Kopernika. Dzwonię. Ordynator pediatrii na dyżurze. Nie mają umowy na ostry dyżur ani na ambulatorium dla naszej przychodni. Podaję zwięzły opis sytuacji. Pan dr zaczyna "Proszę Pani, gdyby każde dziecko z gorączką miało..." i urywa w pół zdania poprawiając się "nie, tego pani nie powiem i nie mogę powiedzieć. Powiem tyle, ja mam dzieci leżące na korytarzu w tej chwili, i do przyjęcia u nas nie da rady. Proszę sprawdzić w innych szpitalach. Może Niekłańska, Działdowska... i obniżać gorączkę proszę. Spokojnie 250 mg paracetamolu nawet jednorazowo, jeśli pod 40 już jest. Odczekać godzinę i powinno spadać. A jak nie spada, to przyjeżdżać, tylko nie do nas". No dobra.... Wykonuję telefon na Niekłańską. Z mojej strony pełny profesjonalizm... "Dzień dobry, (imię nazwisko). Potrzebuję krótkiej konsultacji z lekarzem dyżurnym". Pielęgniarka woła "Pani doktor, jakaś pani dzwoni, przedstawiła się, nie wiem, ale chyba lekarz, tak brzmiała..." Lekarka pojawia się "Dzień dobry pani doktor, mam pytanie. Dziecko lat prawie 6, po infekcji górnych dróg oddechowych, po dwóch dobach od ustąpienia objawów infekcji pojawiła się temperatura 39,3 - walczymy od 3 godzin z nią za pomocą paracetamolu i ibuprofenu, wymioty dwa razy, nudności cały czas, ból głowy, sztywność karku, tętno 122/min, oddechy 23/min. Zbijać temperaturę w domu dalej, czy przyjechać?" "A pani jest lekarzem?" (jassssna cholera babo a o to ma do rzeczy) silę się na spokój "Nie, czy to coś zmienia?" "To proszę pojechać tam gdzie macie państwo nocną pomoc i tam skonsultować się z lekarzem i nie zawracać mi głowy" "Pani doktor, i tu właśnie zaczynają się schody. Moja przychodnia ma podpisaną umowę z ambulatorium na Solcu, ale oni nie mają pediatry żadnego na stanie i nie są w stanie zapewnić nocnej opieki dzieciom. Odsyłają do szpitali dziecięcych i dlatego dzwonię." "Ale to proszę pani nie jest mój problem. Z zażaleniami proszę do lekarza pierwszego kontaktu" "Pani doktor, lekarza pierwszego kontaktu spotkam najwcześniej w poniedziałek rano i obie dobrze o tym wiemy, tymczasem jest niedziela pierwsza trzydzieści w nocy i to pani jest na dyżurze w szpitalu de facto dziecięcym, więc gdzie ja mam przyjść, jak nie tu? I co pani będzie miała do powiedzenia, jeśli dziecku coś się stanie na skutek pani niefrasobliwości?" "Proszę pani, u nas brakuje rąk do pracy. Mamy dyżuranta w liczbie jeden i naprawdę nie jestem w stanie obrobić wszystkiego. Jeśli pani nie wie, że w Warszawie jest 7 szpitali dziecięcych, to zapraszam do nas. Poczeka sobie pani 4-5 godzin na konsultację tak jak się tutaj czeka i się pani odechce." "Z 7 szpitali pani doktor, 2 zdecydowanie nie prowadzą ostrych dyżurów, a reszta przyjmuje naprawdę warunkowo. O jednym wiem, gdzie jest tłok masakryczny i przyjęć brak. No i nie wiem, czego by mi się miało odechcieć" "A kto o przyjęciu mówi, taka gorączka to typowo przychodniana sprawa... tak jak mówię, do innego szpitala a ostatecznie do nas i niech mi pani nie przeszkadza" "Nie śmiałabym, życzę podwyżek w służbie zdrowia, może pacjenci przestaną wówczas przeszkadzać, dziękuję za poradę, do widzenia". Wkurzona i roztrzęsiona odkładam słuchawkę, rzucam parę siarczystych przekleństw, wykręcam numer IP na Działdowskiej. Zastanawiam się nad jednym, czy to takie skomplikowane - wytłumaczyć wystraszonemu rodzicowi, co naprawdę mogło spowodować, skok temperatury i podać krok po kroku instrukcję co robić??? Oczywiście dzwonię po aktualizacji parametrów życiowych pacjentki :) i podaniu ostatniej posiadanej porcji  ibuprofenu, wobec braku skuteczności paracetamolu. Dr z Działdowskiej, przyjemny, spokojny i konkretny. "Proszę pani, u nas w ogóle nie ma i nie było ostrych dyżurów nigdy. Niekłańska, Kopernika, Litewska ostre dyżury mają. Ale najlepiej będzie żeby podjechać z dzieckiem tam, gdzie to wasze ambulatorium jest, uzyskać zaświadczenie, że nie mają pediatry i z tym zaświadczeniem ja panią przyjmę. Bo jako IP muszę mieć podkładkę, że jakiś powód wysłania dziecka do szpitala był. No i najlepiej żeby pediatra dziecko obejrzał w miarę szybko, bo to co pani mówi, to może być nadkażenie bakteryjne po prostu, albo i kilka poważniejszych rzeczy, ale ciężko stwierdzić na odległość, nie badając. Więc proszę najpierw spróbować w ambulatorium jeśli nie poradę to zaświadczenie uzyskać i potem ewentualnie zapraszam." OK, jak miło, że się nie kłócił, nie krzyczał i w ogóle, że przyjemny był... Ostatni pomiar temperatury.... Jest 37,4. Mam to w nosie. Idę spać. Wcześniej jeszcze opłakuję stresy nad blogiem mamy, której synek z ZD i tetralogią fallota oraz zrośniętą częściowo dwunastnicą umarł nie przeżywszy roczku... Po zużyciu dwóch paczek chusteczek i jeszcze jednym pomiarze parametrów (37 C, 105/min, 19/min) idę spać. Musi być dobrze.

Niedziela. 8.45. Dzwoni M. Co i jak u nas? No nic... N. nam stracha w nocy nagoniła, teraz chyba OK, A. jedzie na zebranie... bla bla bla... i ona na to, że jeśli trzeba z N. do lekarza to dać znać. Dobra, dzięki (w domyśle: raczej nie będzie trzeba). Sprawdzamy jednakże temperaturę raz jeszcze, profilaktycznie. Wynik: 38,7. Nosz, choinka ciemna.... Oddzwaniam, że sorry i że będzie trzeba. Jasne, wyjazd po zebraniu.

Jedziemy. N. z temperaturą 39,6 (skończyły się leki przeciwgorączkowe). Konwiktorska - NZOZ Starówka. Napis na bramie głosi, że pomocy należy szukać na Solcu, pod nr 93 - ni bliżej ni dalej tylko szpital dokładnie. Jedziemy. Sympatyczny czarnoskóry lekarz z dredami, miła obsługa pielęgniarska. Oni bardzo przepraszają, ale to decyzja dyrektora szpitala, że dzieci poniżej 10 r.ż. nie korzystają z porad. Nie mogą wziąć tego na siebie, bo nie mają ochoty odpowiadać prawnie za decyzje Bóg wie kogo, kto nie ma pojęcia o tym, jak ludzi ratować, chętnie by mi skopiowali z potwierdzeniem tę decyzję, ale jak widzę (tu okazanie stosownego dokumentu)  nawet nikt pieczątki na tym nie postawił, więc z jednej strony prawnie wiążące to nie jest, a z drugiej oni głowy pod topór nie podłożą narażając się szefowi. Więc dobra rada pana kolorowego doktora to jechać na Kopernika, a jakby się stawiali, to niech do niego zadzwonią, a on im wytłumaczy w trzech językach nawet :)

Kopernika wobec tego finalnie (chociaż tam na korytarzu leżą...). Sympatyczna pielęgniarka: rozumiem, współczuję, biedna mała, wie pani teraz naprawdę straszne zamieszanie od stycznia z nocną i weekendową pomocą jest. Zaraz przyjdzie doktór, proszę zapytać. Czekanie może trochę potrwać. Przychodzi lekarka. Po moim wstępie zaledwie: OK, proszę zaczekać. Dwadzieścia minut nie więcej, wysłuchanie (chyba nie 100 proc. dokładne ale jednak), badanie (może ciut dokładniejsze). Wyrok: bakteryjne zapalenie gardła i migdałków podniebiennych. Skąd bóle głowy, brzucha i wymioty nieokreślono. Antybiotyk. Pytanie, na które uczulona (plus dla pani dr.n.med). Penicyliny i sulfonamidy... A Klacid był? Był. I co? I wymioty. Aha, a Zinnat był? Był i się rodzinnie ogólnie dobrze przyjmuje. No dobra, to bez eksperymentów i Zinnat będzie. No problem. Po akcji z temperaturą w nocy podam dziecku dowolną truciznę w osobie antybiotyku. Nie protestuję. Lekarka zaśmiała się z tego credo.

Duża łyka Zinnat. Gorączka spadła, podobnie jak moje zaufanie do służby zdrowia ogólnie. Wzrósł jej poziom energii, podobnie jak moja sympatia do szpitala na Kopernika i Działdowskiej. A ciąg dalszy zapewne nastąpi, bo niedługo mijają kolejne 2 tygodnie i trzeba dzwonić na Litewską... co mi spadnie a co wzrośnie? Zaczynam się modlić, żeby wzrostu doznała tym razem motywacja. Do wszystkiego.

22.01.2008

22 stycznia 2008
I to spychologia w najrozmaitszych odmianach. Przykład nr 1: Małżon do dzisiaj pracował. Było czasem miło, niekiedy wcale niemiło... ale na ogół spychologicznie. Tj. firma czeska = czeski film normalnie, i nie to, żebym uprzedzona była, bo współpracowałam z bardzo profesjonalnymi Czeszkami przez kilka miechów w ostatnim miejscu pracy. Jednakże tam wyglądało to tragicznie. W centrali ani żywego ducha mówiącego po polsku, tj ponoć prezio coś kumał, ale dobicie się do prezia było niemożliwe. Dwoje bezpośrednich przełożonych małża: jedno mówi po czesku, słowacku i czasem coś z polskiego zakuma (właściwie lub opacznie, ale zakuma), drugie zaś zna czeski i 5 słów na krzyż po angielsku. Podjęliśmy próbę komunikowania się w języku angielskim. Piszę  w 1 os. l.mn. ponieważ angielszczyzna małża pozostawia wiele do życzenia - swoją drogą nic dziwnego, jeśli ma się na pokładzie tłumacza... Efekt żaden. Problemy językowe, a co za tym idzie brak wsparcia profesjonalnego. Wściekły szef mówi, żeby nie robić z niego idioty, bo przecież on rozumie jakieś 90 procent polskiego i zaleca "pisz tylko po polsku". Małżon stosuje się pieczołowicie do zalecenia. Na kolejne 4 maile odpowiedź od przełożonego brzmi "nic nie rozumiem. pisz po angielsku". Ale to jeszcze nie wszystko. Do jaj i ekscesów językowych należy dołożyć również brak firmowej wiedzy o rynku, na jaki wkroczyli (w tym wypadku rynek polski), o polskiej legislaturze, etyce biznesu i innych takich... normalnie tragedia. Weszli na ten polski rynek czołgając się na czterech jak dzieci we mgle. Takiej beztroski, niewiedzy i ignorancji nie widziałam w życiu. Dołożyć należy też gigantyczne opóźnienia w płatnościach, braki w magazynie (więcej towarów nie było niż było - i wyobraź sobie, czytelniku, składanie w tych warunkach zamówienia przez szanującą się sieć marketów sprzedających artykuły rtv i agd. Takim sposobem sprzedaż nie była uprzejma rosnąć zachwycająco szybko i błyskotliwie, za co - niekoniecznie słusznie i stosownie - odpowiedział mój małżon. Utratą stanowiska. Pracy nie żal, ale samochodu i owszem....

Spychologia Akt 2.
Dwa tygodnie temu odbyłam niezwykle miłą konwersację z szefową oddziału dziennego w Klinice Psychiatrii Wieku Rozwojowego, która zaleciła mi telefon za 2 tygodnie w poniedziałek, kiedy to miała przekazać mi termin przyjęcia Dużej na oddział... Termin miał oscylować pomiędzy "przed feriami" a "na początku ferii". Dzwonię dziś. Raz - pani doktor nieobecna, proszę po 12. Drugi raz - pani doktor bada pacjentkę. Trzeci raz - pani doktor nie skończyła badać. Czwarty raz - pani doktor nie podejdzie, a w ogóle to dlaczego pani tak natrętnie dzwoni? Ano dlatego, że mnie do tego upoważniono... Ano dlatego, że chcę wiedzieć, kiedy mogę dziecko przywieźć... I dlatego, że Duża ma skierowanie na cito... Ale też dlatego, że jest bez leków a nie widzę sensownego powodu, dla którego miałaby dalej tracić cenny czas... Cisza... Wraca ta sama lekarka. Sucha informacja: Doktor (...) przekazuje, że w ciągu 2 tygodni przyjęć nie będzie. Prosimy o telefon za 2 tygodnie. Jestem uprzejma, więc podziekowałam, pożegnałam się i odłożyłam (bez huku) słuchawkę. Komentarz jednowyrazowy do zjawiska: spychologia. Ciekawa jestem tylko, czy gdybym spędziła 150 czy 300 na wizytę u wspomnianej Pani lub jej guru w CBT, Duża musiałaby także czekać tak długo...?

Aha, jeśli ktoś ma jakiś pomysł na pracę dla mnie i dla małża, czekam :)

12.01.2008

12 stycznia 2008
Jak Danuśka z Krzyżaków normalnie, boję się i boję się... i tak w kółko. A tak zupełnie serio to niedzielno/poniedziałkowe włamanie do samochodu nieźle mną tąpnęło. Dobrze, że M. była w momencie gdy to odkryłam, bo bym zawału dostała... Aczkolwiek fakt, że mniej-więcej wiem, kto za sprawą stoi i że chodzi o jakiś durno urażony honor sprawcy kolizji, w ogóle mnie nie pociesza. Wręcz przeciwnie - facet się dość ostro odgrażał. Na tyle ostro, że obawiam się, że na jednorazowy, rozwaleniu szyby się nie skończy... Nieśmiało się zastanawiam czy podwykonawcy tego pana nie zechcą złożyć nam wizyty w domu... Oby nie. Profilaktycznie po zmroku cały czas ktoś w domu jest i światło się świeci przez całą noc w pokoju. A ponieważ dzisiaj jestem sama z dzieciarami, boję się podwójnie. Nie śpię, albowiem "strzeżonego..." podobno i takie tam... Co chwila świecę latarką na podwórko, wyglądam przez próg, włączam muzykę w mieszkaniu, coby nie było, że to jakaś mistyfikacja z tą obecnością lokatorów... Obsesja normalnie. I silne stany lękowe. Niedobrze.

Ponadto wymyśliłam dość ciekawą nazwę swojej (nie)skromnej osoby. Otóż można mnie przyrównać do konia na biegunach. Koń na biegunach, jak uczy natura, bieguny ma dwa i takoż mam ja. Czy zatem Baśka, Gniada bądź inna Kara to dobry nick na chaderskim forum? A może po prostu konik_na_biegunach? Czy lepszy będzie miś_bipolarny?

Ach, no i sygnaturkę wymyśliłam fajną. "My name's K. I'm an Internet addict and I never sober" :) Normalnie ją sobie wmontuję...

Panią Wandę zapewniam, że kciuki w ruchu dopóki się nie dowiemy, że córka rozsypała się szczęśliwie :) To do N. pani psycholog. I wybaczam brak opinii na portierni, w takim dniu można zgłupieć dokumentnie, a co dopiero pamięć stracić.

Dzisiaj...hm....wczoraj raczej, w każdym razie w piątek moje młodsze dziecko miało regularnego doła. Przyszła (a raczej przywlokła swoje pulchne truchełko) do naszego łóżka, naciągnęła sobie koc po uszy i zaczęła wyć takim przeciągłym "buuuuuuu" tuląc kota. Po pół godzinie zabiegów uznała, że wystarczy i zmieniła zachowanie na nieco podobniejsze do normalnego. A w środku niniejszej nocy (dokładnie o 00.20) uznała, że jest wyspana i więcej snu nie potrzebuje, więc usiadła w łóżku, rękami (!!!) wykręciła śrubkę kotu i wymontowała baterie (jak???), zawołała na mnie "mamoooo" (co w jej języku oznacza "ratunku" na ogół, rzadziej istotnie mnie), wiedziałam, że coś się święci. Dowiedziałam się tyle: "jjjjjał, nie ma" a podejrzana dzierży w dłoniach truchło interaktywnego kociaka koloru czarnego... No, jak nie ma jjjjał jak masz go w rękach. Córka zmieniła ton: "Koooo nie ma". No właśnie koooo jest, kochanie. No popatrz. I celem oświecenia starej matki dzieciątko klepnęło łapką w rozkręconą pokrywkę - trzymaczkę baterii. I wszystko stało się jasne. Mała skończy technikum elektryczne i będzie śpiewać o padaniu na kolana (sorry, Piotrek, że się z twojego hitu śmieję), buhahaha.

A do śpiewania i do tańca ma "coś". Jeszcze nie wiem co, może się to równie dobrze falstartem nazywać, ale tańczy zarąbiście, z całym drygiem, szykiem, gracją i nieodpartym urokiem. Co jeden dzidziuś w pampersie potrafi zrobić w trakcie jednej piosenki, to trzeba widzieć. I w życiu nie potrafiłam tak kręcić zapampersionym tyłeczkiem :) i fajnie falować łapkami. A jak śpiewa, to z reguły wiem co... Ostatnio na tapecie są 3 utwory: Hej, Sokoły; Mamo, Mamo... (Arki Noego - ojjjjj) i "Je't Aime" (taka sapiąco-dysząca pioseneczka, może ktoś poza mną pamięta). Kiedyś stworzyliśmy sobie rozrywkową wersję w/w utworu z tekstem "Żółwie, znów widzę żółwia/ On ucieka/ No bo/ Nogi/ Ma..." i ten kawałek T. katuje niemiłosiernie tekstowo, natomiast melodycznie całkiem znośnie. Moje uszy nie cierpią, czego nie mogę powiedzieć o śpiewie N. Biedactwo z uszkami rozdeptanymi przez słonia... I niesamowita zdolność przekręcania w.s.z.y.s.t.k.i.c.h. możliwych słów i zwrotów występujących w piosence. Ba, żeby tylko w piosence. Live też tak robi... np. chromka (kromka), piama (piana), piżana (piżama), słonka (słomka). Normalnie głuche dziecko czy jak? Wyszło, że słyszy jak mysz pod miotłą, tylko błędy z nieuwagi popełnia.... Grrrrr...
No i nie pamiętam czy pisałam, 21.01 mam dzwonić na Oddział Dzienny na Litewską. Jako pacjentka psychotyczna (brzmi nieźle), agresywna (woow) i ze skierowaniem na cito (Pani Doktor, pięknie dziękujemy), będzie przyjęta przed feriami a najpóźniej w trakcie ferii.

Śliczna pora - 4:42, zaczynam mieć zwidy i urojenia nt. cieni na ścianie i innych takich, fragmentów przestępców czyhających na moją szybę i zastawiony wprost bogactwami dom... (oby mój, ojjjj). Zakładam, że rozsądnie byłoby położyć się spać, ale zważywszy na fakt, że o 7 muszę wstać... nie wiem, czy to ma w ogóle jakiś sens. Zasadniczo mogę równie dobrze wywiesić pranie, rozpalić w piecu (bo pewnie wygasło) bądź obrać ziemniaki... Ale chyba jednak zafunduję sobie 2 godziny snu. Rano N. kawę zrobi, mam nadzieję :)