piątek, 11 listopada 2011

29.01.2008

29 stycznia 2008
Tiaaa, tylko ten służalczy element jakoś w tym całym burdelu jest najtrudniej dostrzec, podobnie jak humanitaryzm, miłość bliźniego i wierność ideałom pewnego mądrego Greka znanego współczesnym pod imieniem Hipokrates. Ale do rzeczy.

Środa przed ponad tygodniem - czwartek kilka dni temu. Dziewczyny są przeziębione. Ponieważ mamy 6 lat doświadczenia w wychowywaniu dzieci, więc temperatura 38, zaflukane nosy, wycie kojotów, bolące gardła i kaszel nas nie przerażają. Nawet przemnożone przez dwa. Terapia domowa standardowa: wit. C, paracetamol vel ibuprofen, syrop "na wiarę" przeciwkaszlowo (na wiarę, czyli gatunku "jak uwierzysz, to pomoże, jak nie uwierzysz, będzie nieskuteczny" - my wierzymy :)), tabletki strepsils i tantum verde na gardła stosownie do wieku pacjentek (duża strepsils, młodsza tantum) no i się tak do wzmiankowanego czwartku przebujaliśmy. Czwartek - nieźle jest, bezgorączkowo, bezboleśnie, lekko jeszcze smarkliwie. Piątek - coraz lepiej. Plany: idę z Dużą na zbiórkę wyjazdową w sobotę, w niedzielę na zebranie itp. Noc piątek/ sobota: Duża wymiotuje i boli ją głowa. Spokojni rodzice kombinują: pewnie rota. Zaczekamy, zobaczymy. Sobota - Duża wyje jak kojot cały dzień. Boli ją brzuch, głowa, jest niedobrze.... Wobec braku innych objawów czekamy dalej. Noc sobota/ niedziela: temperatura 39,3 , wymioty, nudności, sztywność karku, nasilenie bólów głowy. Zaczynam się bać. Cholernie mocno bać. Pomiary innych parametrów wykonane we śnie: tętno 122/min, oddechy mimowolne 23/min. Szlagggg.... nadmiar wiedzy medycznej powoduje w mojej głowie koszmarne obrazy posocznicy czatującej na niewinne potomstwo. Tym bardziej, że może ona pojawić się "w ramach" infekcji wtórnej... Grrr, dobra. Pogotowie? Nie mają pediatry. Odpada, już mi raz odmówili przyjazdu... Ambulatorium nasze. Ha, jakie nasze? Strona www przychodni głosi, że Solec. Dzwonię. Nie mają pediatry. No to gdzie mam iść? Szpital Kopernika. Dzwonię. Ordynator pediatrii na dyżurze. Nie mają umowy na ostry dyżur ani na ambulatorium dla naszej przychodni. Podaję zwięzły opis sytuacji. Pan dr zaczyna "Proszę Pani, gdyby każde dziecko z gorączką miało..." i urywa w pół zdania poprawiając się "nie, tego pani nie powiem i nie mogę powiedzieć. Powiem tyle, ja mam dzieci leżące na korytarzu w tej chwili, i do przyjęcia u nas nie da rady. Proszę sprawdzić w innych szpitalach. Może Niekłańska, Działdowska... i obniżać gorączkę proszę. Spokojnie 250 mg paracetamolu nawet jednorazowo, jeśli pod 40 już jest. Odczekać godzinę i powinno spadać. A jak nie spada, to przyjeżdżać, tylko nie do nas". No dobra.... Wykonuję telefon na Niekłańską. Z mojej strony pełny profesjonalizm... "Dzień dobry, (imię nazwisko). Potrzebuję krótkiej konsultacji z lekarzem dyżurnym". Pielęgniarka woła "Pani doktor, jakaś pani dzwoni, przedstawiła się, nie wiem, ale chyba lekarz, tak brzmiała..." Lekarka pojawia się "Dzień dobry pani doktor, mam pytanie. Dziecko lat prawie 6, po infekcji górnych dróg oddechowych, po dwóch dobach od ustąpienia objawów infekcji pojawiła się temperatura 39,3 - walczymy od 3 godzin z nią za pomocą paracetamolu i ibuprofenu, wymioty dwa razy, nudności cały czas, ból głowy, sztywność karku, tętno 122/min, oddechy 23/min. Zbijać temperaturę w domu dalej, czy przyjechać?" "A pani jest lekarzem?" (jassssna cholera babo a o to ma do rzeczy) silę się na spokój "Nie, czy to coś zmienia?" "To proszę pojechać tam gdzie macie państwo nocną pomoc i tam skonsultować się z lekarzem i nie zawracać mi głowy" "Pani doktor, i tu właśnie zaczynają się schody. Moja przychodnia ma podpisaną umowę z ambulatorium na Solcu, ale oni nie mają pediatry żadnego na stanie i nie są w stanie zapewnić nocnej opieki dzieciom. Odsyłają do szpitali dziecięcych i dlatego dzwonię." "Ale to proszę pani nie jest mój problem. Z zażaleniami proszę do lekarza pierwszego kontaktu" "Pani doktor, lekarza pierwszego kontaktu spotkam najwcześniej w poniedziałek rano i obie dobrze o tym wiemy, tymczasem jest niedziela pierwsza trzydzieści w nocy i to pani jest na dyżurze w szpitalu de facto dziecięcym, więc gdzie ja mam przyjść, jak nie tu? I co pani będzie miała do powiedzenia, jeśli dziecku coś się stanie na skutek pani niefrasobliwości?" "Proszę pani, u nas brakuje rąk do pracy. Mamy dyżuranta w liczbie jeden i naprawdę nie jestem w stanie obrobić wszystkiego. Jeśli pani nie wie, że w Warszawie jest 7 szpitali dziecięcych, to zapraszam do nas. Poczeka sobie pani 4-5 godzin na konsultację tak jak się tutaj czeka i się pani odechce." "Z 7 szpitali pani doktor, 2 zdecydowanie nie prowadzą ostrych dyżurów, a reszta przyjmuje naprawdę warunkowo. O jednym wiem, gdzie jest tłok masakryczny i przyjęć brak. No i nie wiem, czego by mi się miało odechcieć" "A kto o przyjęciu mówi, taka gorączka to typowo przychodniana sprawa... tak jak mówię, do innego szpitala a ostatecznie do nas i niech mi pani nie przeszkadza" "Nie śmiałabym, życzę podwyżek w służbie zdrowia, może pacjenci przestaną wówczas przeszkadzać, dziękuję za poradę, do widzenia". Wkurzona i roztrzęsiona odkładam słuchawkę, rzucam parę siarczystych przekleństw, wykręcam numer IP na Działdowskiej. Zastanawiam się nad jednym, czy to takie skomplikowane - wytłumaczyć wystraszonemu rodzicowi, co naprawdę mogło spowodować, skok temperatury i podać krok po kroku instrukcję co robić??? Oczywiście dzwonię po aktualizacji parametrów życiowych pacjentki :) i podaniu ostatniej posiadanej porcji  ibuprofenu, wobec braku skuteczności paracetamolu. Dr z Działdowskiej, przyjemny, spokojny i konkretny. "Proszę pani, u nas w ogóle nie ma i nie było ostrych dyżurów nigdy. Niekłańska, Kopernika, Litewska ostre dyżury mają. Ale najlepiej będzie żeby podjechać z dzieckiem tam, gdzie to wasze ambulatorium jest, uzyskać zaświadczenie, że nie mają pediatry i z tym zaświadczeniem ja panią przyjmę. Bo jako IP muszę mieć podkładkę, że jakiś powód wysłania dziecka do szpitala był. No i najlepiej żeby pediatra dziecko obejrzał w miarę szybko, bo to co pani mówi, to może być nadkażenie bakteryjne po prostu, albo i kilka poważniejszych rzeczy, ale ciężko stwierdzić na odległość, nie badając. Więc proszę najpierw spróbować w ambulatorium jeśli nie poradę to zaświadczenie uzyskać i potem ewentualnie zapraszam." OK, jak miło, że się nie kłócił, nie krzyczał i w ogóle, że przyjemny był... Ostatni pomiar temperatury.... Jest 37,4. Mam to w nosie. Idę spać. Wcześniej jeszcze opłakuję stresy nad blogiem mamy, której synek z ZD i tetralogią fallota oraz zrośniętą częściowo dwunastnicą umarł nie przeżywszy roczku... Po zużyciu dwóch paczek chusteczek i jeszcze jednym pomiarze parametrów (37 C, 105/min, 19/min) idę spać. Musi być dobrze.

Niedziela. 8.45. Dzwoni M. Co i jak u nas? No nic... N. nam stracha w nocy nagoniła, teraz chyba OK, A. jedzie na zebranie... bla bla bla... i ona na to, że jeśli trzeba z N. do lekarza to dać znać. Dobra, dzięki (w domyśle: raczej nie będzie trzeba). Sprawdzamy jednakże temperaturę raz jeszcze, profilaktycznie. Wynik: 38,7. Nosz, choinka ciemna.... Oddzwaniam, że sorry i że będzie trzeba. Jasne, wyjazd po zebraniu.

Jedziemy. N. z temperaturą 39,6 (skończyły się leki przeciwgorączkowe). Konwiktorska - NZOZ Starówka. Napis na bramie głosi, że pomocy należy szukać na Solcu, pod nr 93 - ni bliżej ni dalej tylko szpital dokładnie. Jedziemy. Sympatyczny czarnoskóry lekarz z dredami, miła obsługa pielęgniarska. Oni bardzo przepraszają, ale to decyzja dyrektora szpitala, że dzieci poniżej 10 r.ż. nie korzystają z porad. Nie mogą wziąć tego na siebie, bo nie mają ochoty odpowiadać prawnie za decyzje Bóg wie kogo, kto nie ma pojęcia o tym, jak ludzi ratować, chętnie by mi skopiowali z potwierdzeniem tę decyzję, ale jak widzę (tu okazanie stosownego dokumentu)  nawet nikt pieczątki na tym nie postawił, więc z jednej strony prawnie wiążące to nie jest, a z drugiej oni głowy pod topór nie podłożą narażając się szefowi. Więc dobra rada pana kolorowego doktora to jechać na Kopernika, a jakby się stawiali, to niech do niego zadzwonią, a on im wytłumaczy w trzech językach nawet :)

Kopernika wobec tego finalnie (chociaż tam na korytarzu leżą...). Sympatyczna pielęgniarka: rozumiem, współczuję, biedna mała, wie pani teraz naprawdę straszne zamieszanie od stycznia z nocną i weekendową pomocą jest. Zaraz przyjdzie doktór, proszę zapytać. Czekanie może trochę potrwać. Przychodzi lekarka. Po moim wstępie zaledwie: OK, proszę zaczekać. Dwadzieścia minut nie więcej, wysłuchanie (chyba nie 100 proc. dokładne ale jednak), badanie (może ciut dokładniejsze). Wyrok: bakteryjne zapalenie gardła i migdałków podniebiennych. Skąd bóle głowy, brzucha i wymioty nieokreślono. Antybiotyk. Pytanie, na które uczulona (plus dla pani dr.n.med). Penicyliny i sulfonamidy... A Klacid był? Był. I co? I wymioty. Aha, a Zinnat był? Był i się rodzinnie ogólnie dobrze przyjmuje. No dobra, to bez eksperymentów i Zinnat będzie. No problem. Po akcji z temperaturą w nocy podam dziecku dowolną truciznę w osobie antybiotyku. Nie protestuję. Lekarka zaśmiała się z tego credo.

Duża łyka Zinnat. Gorączka spadła, podobnie jak moje zaufanie do służby zdrowia ogólnie. Wzrósł jej poziom energii, podobnie jak moja sympatia do szpitala na Kopernika i Działdowskiej. A ciąg dalszy zapewne nastąpi, bo niedługo mijają kolejne 2 tygodnie i trzeba dzwonić na Litewską... co mi spadnie a co wzrośnie? Zaczynam się modlić, żeby wzrostu doznała tym razem motywacja. Do wszystkiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz