piątek, 11 listopada 2011

17.06.2007

Po dłuższej przerwie wracam do pisania, jako że wróciły mi stany nostalgiczne, bezsenne, szalone i bliżej niezdefiniowane, gdzie potrzeba pisania staje się tym bardziej palącą i pilną.
Było średnio, było gorzej, było lepiej, zaliczyłam dwa urlopy, zmian faz nie policzę w tzw. międzyczasie...
Co do urlopów - byliśmy nad morzem. Słoneczko, woda, plaża, wreszcie się opaliłam. Za pierwszym razem byliśmy z N., za drugim (dłuższy pobyt) bez dzieci. Nawet romantycznie było, spacerowaliśmy sporo, gadaliśmy jeszcze więcej... wszystko in plus.
Ale wredne moje nastroje robią swoje - nie czuję jak rymuję. I mimo tego całego najszczęśliwszego z możliwych złożenia okoliczności zewnętrznych, we mnie ciągle jakieś idiotyczne wątpliwości siedzą na różne tematy. Nie lubię siebie w manii. Jestem straszna. Mało tego, że N. mnie z reguły wścieka o byle co (teraz po prostu ją informuję, że mam durny dzień i jestem zła z powodu "miłości do ojczyzny", więc proponuję, żeby schodziła mi z drogi), to jeszcze te chore i irracjonalne rozterki natury egzystencjalnej. Kiedy płynęliśmy statkiem, nie mogłam odpędzić od siebie myśli o skoczeniu do wody. Teraz mam fazę na żal z powodu straconych szans. Słucham sobie, ba - katuję się wręcz - piosenek typu "Wenus" Sixteen, H. Frąckowiak, Wodeckiego i takich tam... To nieodwołanie przywołuje wspomnienia sprzed 11, 10, 9 lat... Ech, tamte czasy. Cztery lata, które wyjął mi z życiorysu jeden człowiek. Nie, w tym miejscu zabraknie drastycznych opisów tudzież dziennikarskich rewelacji albo innych detali mogących budzić czyjekolwiek zgorszenie vel zniesmaczenie. Wszystko tylko i wyłącznie platonicznie. A zatem - wracając do wspomnianego jednego człowieka - sporo nas łączyło. Te same poglądy, jednakowe poczucie humoru, takie wzajemnie się nakręcające towarzystwo. Cztery lata życia, spotkania niemal codziennie, zadeklarowana przyjaźń, co niezadeklarowane a istniejące?? - wiem, co z mojej strony, mogę się domyślać, co z jego. Koniec rodem z wyciskacza łez. Wychodziłam za mąż, nie zaczekałam, zniecierpliwiłam się... a on woził mnie na randki, wpraszał się do nas na obiady, cały czas chciał być blisko, trzymać rękę na pulsie. Na 2 tygodnie przed ślubem błagał, żebym się rozmyśliła... nie pozwoliłam mu dalej mówić. Następnego dnia poprosiłam o wyjaśnienia, ruszyło mnie sumienie. W odpowiedzi usłyszałam "teraz właściwie już za późno". Był na naszym ślubie, wręczył mi rude kwiaty w rudym ozdobnym celofanie, tak rude, jak zawsze były moje włosy... płakał składając nam życzenia. I to był tzw. facet idealny. OK, przegięłam z terminologią, ideałów wszakże nie ma. Ustalmy zatem, że pomimo ewidentnych wad stwierdzonych przez okres tych czterech lat, jest to człowiek najbliższy temu standardowi, który ustaliłam sobie będąc szalenie młoda. I właśnie w takie dni jak dziś, żałuję, że podjęłam takie a nie inne decyzje życiowe, że zrezygnowałam z marzeń, rzuciłam w kąt ideały, biorąc się z życiem za bary w sposób jak najbardziej praktyczny.
Widziałam się z nim dwa dni temu i wszystko jakby wróciło. Chociaż nie, wróciło wcześniej, a przy okazji bytności w rodzinnych stronach, kombinowałam żeby znaleźć czas na to spotkanie, chciałam się przekonać, czy to prawda, że "stara miłość nie rdzewieje", czy to nadal żyje. I przekonałam się. Głupio mi, przyznaję. Czuję się jak zdrajca po prostu... tym bardziej, że w małżeństwie generalnie wszystko gra i dogadujemy się we wszystkim bezproblemowo. Z drugiej zaś strony (oj, już widzę, jak sypią się na mnie gromy ze strony szanownych czytelników) wiem, że to mania. Taką twarz ujawniła tym razem. Coś za coś. Mam niezłą kondycję umysłową, potrzebną mi do pracy zawodowej tudzież pisania pracy dyplomowej (niniejszym obwieszczam, że bronię się 4.07). Ceną, jaką za to płacę, jest taka patologiczna kochliwość i nostalgia. Biorę sobie na wstrzymanie, zakładam, że przejdzie prędzej czy później. I tylko wypisać się na ten temat musiałam.

Z przyjemnością donoszę na koniec o sukcesach zawodowych - jestem na etapie negocjowania kontraktu na kursy językowe, ostatnio sporo fajnych tłumaczeń, głównie ustnych, zrobiłam i coś tam przede mną nadal.

I jeszcze jeden news - N. od dzisiaj włącza do swojej diety środki uspokajające, przepisane przez lekarza. Jeszcze jedna co najmniej wizyta przed nami w najbliższym czasie, a potem się zobaczy. Generalnie poza pacyfikacją wg potrzeb chwili, niewiele da się przed okresem dojrzewania zrobić. Poczekamy wobec tego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz