piątek, 11 listopada 2011

08.02.2007 Umieram ze szczęścia

Plany zdają się nabierać realnych kształtów. Jestem ja, jest O. i co najważniejsze, jest G., który - o dziwo - nosił się z podobną ideą od dłuższego czasu. Jest mój i O. projekt, są G. pomysły (porównamy je w środę). Mamy też w odwodzie M. i jej zaprzyjaźnioną psycholog.... gęba  mi się śmieje od ucha do ucha, że ten mój pomysł wychuchany i wypieszczony, dziecko najukochańsze, dzieło życia tak ładnie powstaje i zaczyna żyć własnym życiem. I ludzi chętnych do pomocy nie brakuje - chyba gdzieś już wspominałam i o prawniku, i księgowej. Należy zatem dokładając wszelkiej staranności zadbać o własną kondycję psychofizyczną, aby być w stanie udźwignąć trudy zakładania i prowadzenia fundacji.

Ale żeby całkiem różowo cukierkowo się tu nie zrobiło - istnieją pewne problemy. Drobne czy nie - czas pokaże. Małż zaczyna szwankować. Znaczy, nie tyle on sam w celowej perfidii, po prostu jego mind nie wyrabia. Wczoraj chciał się zabić, a jednocześnie lecieć na panienki, w tym samym czasie uważał, że jest nikim, prosił o pomoc i nie chciał powiedzieć, co dokładnie i dlaczego mu się czuje i wydaje... W środę jedzie ze mną do L. na wizytę do G. i mam nadzieję, że ta wizyta (i jej farmakologiczne skutki) przyniesie nam obojgu oczekiwaną ulgę.

Dzisiaj jeszcze muszę stanąć oko w oko z Urzędem Skarbowym (ojjjj...), wystawić co najmniej jeden rachunek, a potem freedom... jutro tylko jedne (!!) zajęcia i jak dla mnie tydzień dobiega końca :)) Szczęśliwego końca. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz