piątek, 11 listopada 2011

13.02.2007

Miałam szczere i autentyczne chęci, ażeby wczoraj zasiąść do płodzenia ciągu dalszego tych wypocin, niemniej kilka rzeczy mnie powstrzymało. Po pierwsze - brutalne acz prawdziwe - brak czasu, bo nie zdążyłam na d*** przysłowiową przez chwilkę usiąść. Wieczorem plany były ambitne, aczkolwiek niespodziewana kłótnia z małżem wbiła mnie w potworny dół. Nie usiadłam do kompa, bo siłą zmuszałam się do leżenia w łóżku. Gdybym wstała, skończyłoby się to zapewne zjedzeniem całego zapasu litu, depakiny i zolafrenu, jaki mam w domu. Udało mi się jednak zasnąć i w chwili obecnej, dziękować Bogu, żyję.

A małż stał się zwyczajnym chłopem. Nie jakoby kiedyś był nadzwyczajny, bo co to, to nie. Nadzwyczajny to on nie był nigdy. Natomiast była jakiś taki.... wrażliwszy, na moje samopoczucie, na sprawy domu. A teraz spoczął na laurach radośnie uznając, że oto pracuje ciężko i cały świat powinien się od niego odwalić i jeszcze głaskać po ślicznej główce za to, jak to A. sobie pięknie pracuje. O, nie, mój drogi! Ja pracuję od kilku ładnych lat, w tej chwili pracuję i mam całokształt bachorów na karku, gotuję tym bachorom, piorę, sprzątam, nie wymagam za to aureoli świętej i głaskania po ślicznej główce, ale do cholery pranie to ktoś za mnie mógłby wywiesić. I o to pranie poszła cała afera. Wywaliłam mu michę czarno-granatowej odzieży świeżo pranej na łeb, gdy siedział przed komputerem (taki zapracowany biedaczysko....) i zażądałam natychmiastowej reakcji. Reakcja, owszem, była. Brzmiała "spadaj". O jedno słowo za dużo. Poszliśmy spać pokłóceni, bo to jest taki typ uparty, że nie gada, dopóki nie przetrawi, a jako zupełnie nienadzwyczajny model trawi pewne rzeczy tysiące lat (cóż, nie każdy ma IQ 138). I stąd mój wieczorny nastrój. 

A dzisiaj wstawało mi się jakoś wyjątkowo dobrze, to może przez te myśli samobójcze wczorajsze taka jakaś... radość życia?? Dostałam buziaka zaraz po przebudzeniu, i grzecznie razem zjedliśmy śniadanko. Emocje opadły i łatwiej było pogadać. Lubię wspólne śniadanka, ale nie za cenę takich wieczorów jednak....

Troszkę się rozczarowałam, bo czekam od 2 tyg prawie na kozaczki które mi małżon litościwie na Allegro nabył (pod kątem torebki bordowej) za jakiś psi pieniądz. Sprzedawca ewidentnie z okazji psiego pieniądza psio dba o klienta (czyli o nas) i tak sobie czeeeeekaaaaaammmmm... i wściek mnie bierze. Wczoraj go postraszyliśmy zadenuncjowaniem u władz Allegro i się zaprzysiągł, że dziś wysyła. Okaże się.

I nawet taki fajny dzień, że pani w sklepie pamiętała o mnie i tej mojej zgubionej kiełbasie i dała mi krakowską za friko :)) całe 30 dag, w ramach rekompensaty za utratę tamtej. Uśmiałyśmy się z kobitką stukrotnie. Naprawdę zaczynam lubić marcpol.

A jutro jadęęęęęęęęę... tralalalala.... jadęęęęęęę do L.... i się cieszę jak bachor. Jadę wreszcie z małżem, bez żadnych dzieci w bliższej i dalszej perspektywie. Hurrra!!!!!!!!

Dopisane wieczorem: Sporo się wydarzyło... Dwa błędy życiowe i jeden sukces. Błąd nr 1 - zakup torby na lapka. Znowu za mała. Błąd nr 2 - strzyżenie małża. Ustawiłam maszynkę na 15 mm, to znaczy.... tak mi się wydawało... wyszło 3 mm... małż wygląda jak młodzież wszechpolska albo więzień Auschwitza na wejściu do obozu. Sukces: sprzedałam telefon za całe 430 zł. Jestem dumna z siebie jak paw, bo proponowana najczęściej stawka to (uwaga uwaga) 300 zł. No i oczywiście śliczny biały kożuszek i spodnie przy okazji są już moje :)) Reise fieber póki co.... spać nie mogę... gadam z dziewczynami na czacie a pobudka jutro o nieprzyzwoitej 4.30.... Jak ja wstanę???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz