piątek, 11 listopada 2011

Kryzys w związku - 2005.

Pod wspólnym tytułem Kryzys W Związku publikowane będą fragmenty zapisków z forów internetowych i rozmów z gg, dotyczących naszych problemów. Opatrzone zostaną datami i okraszone komentarzem subiektywnym autorki. Wchodzimy w rok 2005.


8.01.2005

Cześć, fajny dzień dzisiaj mamy. 8.01.- za dwa dni mija 18 lat od śmierci mojego ojca i 20 lat od mojego wypadku z którego cudem wyszłam. I właśnie dziś dowiedziałam się ze zostaję sama. Tzn z córką (w lutym kończy 3 latka), dwoma szczurami i psem. W pustym dużym mieszkaniu. On ma się wynieść w ciągu kilku dni. To się oczywiście nie stało z dnia na dzień, chyba nigdy tak nie jest. Był "kryzys"- mniejszy czy większy, ja myślałam że do przegryzienia. Potem panienka... którą poznałam w naszym domu, gdy wróciłam z pracy. Ją też podobno zostawił maż. Z dzieckiem trochę starszym od N. i do tego w ciąży. Właściwie myślałam, ze się dogadamy, dwa dni temu mieliśmy ciąg poważnych rozmów, naprawdę byłam pewna ze z dobrym skutkiem.A ż do dzisiejszego kubła zimnej wody. Bo on tak nie może żyć ze mną, nie możemy być razem itp. nie wie co zrobi, kocha N., podzielimy się kosztami utrzymania i opieką sprawiedliwie ... A ja? Tęsknię za miłością, czułością, odrobiną romantyzmu, seksem- w końcu chyba jestem jeszcze człowiekiem??? Nie potrafię już płakać, zawsze tak reaguję na stres- histeryczny śmiech albo zimna kalkulacja. Teraz mam oba objawy. Sorry, ze się tak rozpisałam, ale jest mi lżej ze świadomością, że ktoś o tym wie. Więc dzisiaj też jest data śmierci- śmierci mojego małżeństwa. To tyle pogrzebowych nowin. Pozdrawiam was serdecznie. Fajnie, że jest to forum, bo nie wiedziałabym w którą stronę głowę odwrócić.

Był raz sobie mężczyzna i kobieta. I był internet. Korzystali zeń oboje. A ona miała manię. A on był uparty. I pojawił się ten trzeci - poznała go w pracy. I pojawiła się ta trzecia - headhunterka, złowiła go w sieci. Typowe, ale bolesne, bo własne...

19.01.2005

Ona nadal romansuje z tym trzecim, on poznaje tę czwartą i ... kilka kolejnych. Po jakimś czasie, ona postanawia urwać się na weekend. Oczywiście, nie sama.  W międzyczasie rozmawiają, dużo rozmawiają, ranią się, ale rozmawiają dalej, on nie jest w stanie opuścić domu. Kocha ją, ale jest zbyt dumny. Ona ma dość. Nie pamięta, co się dzieje. W maniakalnym roztargnieniu gubi gdzieś 1500 zł, nie kojarzy dat, miesza fakty. Ten trzeci - starszy i doświadczony facet- potrafi ją skutecznie podejść. Na tyle skutecznie, by będąc wykorzystywana czuła się pępkiem świata.
A ta dobra wiadomość po ciemnych mrocznych dniach układania sobie życia po uprzejmym odejściu i paru innych numerach pana ex jest taka że jadę na wakacje!!! Bez N., więc jest nadzieja na weekendowy wypoczynek dobrą zabawę itp. Wyszłam z założenia, ze nie ma co się umartwiać, jeśli nie chcę skończyć u czubków i że potrzebuję najpierw odbudować swoje poczucie własnej wartości jeśli chcę mieć jakikolwiek szacunek u innych i u samej siebie ( a to jest trochę trudne po dokumentnym zeszmaceniu w wykonaniu mojego "dożywocia"- nie będę się wdawać w szczegóły). Poszłam sobie na łyżwy w niedzielę- cudowna godzina, a w piątek po pracy się ulatniam i nie ma mnie do niedzieli- telefon odbieram tylko w sprawie Natalki, więc pewnie nie będzie dzwonił. I tak się tym cieszę jak dzieciak, ale to jest chyba jedyna rzecz która mnie trzymała przy życiu i normalności przez ostatnie dwa tygodnie. Będzie pięknie, nie ma wyjścia. Zaczyna mi świecić słoneczko!!!! Życzę wam równie radosnego nastroju,

29.01.2005

Siedzę n-ty dzień i nie wiem co zrobić... Jak pisałam wcześniej moje dożywocie po kilku fatalnych świństwach wyrządzonych mi pod moim własnym dachem oswiadczyło, że się wyprowadza. Spytałam parę ładnych razy, czy aby na pewno jest świadom tego co mówi i robi i czy nie zmieni zdania. Tak, jest świadom na 100%, wie czego chce, odchodzi, kontakty z dzieckiem chce zachować, rozplanujemy to sprawiedliwie (pół na pół). Ok, nie ma sprawy,zakasałam rękawy i przymierzyłam się do życia w pojedynkę (no,tak szczerze to nie do końca w pojedynkę, bo ktoś mi się na horyzoncie pojawił, niezobowiązująca znajomość, ale jednak... bardzo dla mnie wazna). Sęk w tym, ze młody poza kilkoma telefonami w sprawie pokoju do wynajęcia nie zrobił nic w kierunku szumnie zapowiadanej przeprowadzki i nadal siedzi mi na karku, śpi, a ja płacę za wynajem mieszkania, je co kupię... śmieszne; faktem jestże niedawno stracił pracę (po niespełna 2 tygodniach kariery zawodowej), na dziecko w związku z tym nie łoży, bo z czego??? był projekt, ze zamiast zatrudniać opiekunkę, zatrudnię jego za pół ceny, wtedy tę drugą połowę niejako finansuje z własnej kieszeni, nie wytrzymał. Wracam do domu, burdel niesamowity, młody siedzi przy kompie na portalu sympatia.pl W godzinach pracy!!! Kazałam mu wynieść się na noc i wrócić rano gdy zaczyna opiekę. Przyszedł następnego dnia z zamiarem zostania na noc. O nie, mój drogi. Dałam w łapę na bilet do rodziny, miał wrócić w poniedziałek. Juz miałam telefon z zapytaniem, czy może w niedzielę wieczorem, bo tak naprawdę to mnie kocha i nie chce się wyprowadzać a to co robi, to szaleństwo i wariacja, ale on już jest taki porywczy... Poszłam po rozum do głowy. ktoś, do cholery, musi tu być rozsądny. Postawiłam ultimatum: możesz zostać ale pod warunkiem: 1) robisz w tym domu jako siła robocza, wynagrodzenie to wikt i opierunek, panienek nie sfinansuję i 2) dajesz sobie na wstrzymanie ze wszystkimi Magdami, Beatkami i jeszcze z kim tam z internetu (nie wiem od której mógłby coś złapać i przywlec do domu) do czasu gruntownego przemyślenia wszystkiego i podjęcia dorosłej ostatecznej decyzji, tak żeby później nie było zastawiania się porywczością, żadnych szaleństw dopóki tkwimy "w poczekalni". I niech wraca w tę niedzielę. Jeszcze nie wiem jak to pogodzić z tą moją znajomościa, zwłaszcza że ja wiem czego chcę i ten facet nie jest typowym Next, wielką miłością z którą chcę sobie układać zycie, on ze mną też nie chce. Jest nam dobrze, bo jest z kim pogadać, mieć świadomość ze na drugim końcu miasta jest ktoś kto o mnie pamięta, bo łaczy nas częściowo też praca, bo jest seks... Sama sobie nawarzyłam piwa, trochę młody mi pomógł, ale to trzeba jakoś rozwiązać, na pewno bez szkody dla Natalki, tyle tylko wiem. Jeśli macie jakiś pomysł na życie, komentarz lub konstruktywną krytykę, czekam.

doczekałam się, i owszem
Wiesz, niewiele zrozumiałam z tego postu. Kim jest Młody? To jakis zapyziały nastolatek czy tak nazywasz Tatusia Natalki? A Natalka to Twoja córka? I kolejne pytanie- chyba ostatnie. Piszesz, ze spotykasz się z kims niezobowiazująco, jest seks, gadanko (przed,po czy w trakcie nieistotne) jest jednak dla ciebie ważny, ale On nie chce z Toba układac życia? I Ty tez nie? To tak naprawde czego chcesz? Sama musisz sobie to wszystko poskładac, zastanowić sie czego chcesz, stanąć z boku i popatrzeć krytycznie na siebie i swoje zycie a potem postanowić co dalej. Nikt nie jest w stanie poprowadzic cie za ręke i sprawić, że bedzie ok. To twoje życie i tylko ty za nie odpowiadasz. I mam wrażenie, że nieprzypadkowo pojawiło sie okreslenie "młody" w tym poscie. Pozdrawiam.


Pozostawiam te posty bez komentarza, one komentują się same...

30.01.2005

Dziękuję za odpowiedź. Naprawdę Twój komentarz dużo mi uświadomił. "Młody" to mój mąż a tata Natalki (naszej 3-letniej niespełna córeczki). Najstarszy, fakt, nie jest, ale już nie nastolatek (27 lat). O co mi chodzi? Dobre pytanie. Odpowiedź na chwilę obecną brzmi: o odnalezienie swego miejsca w życiu, niezależnie od tego jak i gdzie się ono dalej potoczy. Wiem, że muszę je odnaleźć sama i nikt na świecie nie da mi na to złotej recepty bo takowa po prostu nie istnieje. Tyle że najlepiej mi się wszystko prostuje w głowie, gdy z kimś rozmawiam, a skoro nie mogę pogadać w "realu", mówię wirtualnie. Ta nowa znajomość... nie chcę myśleć o układaniu sobie życia z nowym facetem, bo ten rozdział życia jeszcze nie jest zamknięty i to mieszałoby jeszcze bardziej. U niego podobnie... Zresztą chyba nie straciłam do końca nadziei na 'wyleczenie' swojego oficjalnego związku... na pewno będzie to wymagało sporo pracy... i sporo czasu, przede wszystkim na ustalenie czy ma to sens, a później na ewentualne "remonty". I w takiej sytuacji po prostu łatwiej będzie mi zakończyć ten kumpelsko-łóżkowy układ. Pokrętne to myślenie, pewnie nawet trochę chore... ale tak to teraz widzę. Tyle tym razem, pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję.

Fakty były takie, że ona tego trzeciego niemalże już kochała. I nieważne, że drań podsypał jej środki wczesnoporonne do brandy, nigdy zresztą nie przyznał się do tego, a leczenie i jego trudy spadły na nią...

2.02.2005

tata_malolata:
"Się pochrzaniło"? Niby samo z siebie. A może ktoś coś schrzanił? Wybacz, że tak piszę ale szlag mnie trafia gdy czytam jak ludzie robią świństwa najbliższym. Może i ten Twój "młody" jest osioł ale Twoja "niezobowiązująca znajomość" jest w tym wszystkim tragiczna. Po co Ci to było ?

Pomysł na życie ? Nie wiem czy ma sens bym ja - bez pomysłu na swoje - dawał komuś porady ale myślę, że rozwiązanie z "poczekalnią" może być dobrym wyjściem. Byle określić przedział czasowy - np. pół roku. Myslę też, że warto byłoby pogadać w obecności psychologa. Może on pomógłby "wykryć pola minowe" czyli to co drażni jedno z Was w drugim i pokazać czego oczekuje od drugiego. W każdym razie ja bym ratował...

proszę bardzo, odpowiadam:

Dzięki za odpowiedzi. Jesteśmy na etapie rozważania terapii rodzinnej, jeśli miałoby to w czymś pomóc...
Tata_małolata: tytułem wyjaśnienia, rozumiem ze umawianie się i uprawianie seksu z 3 (chyba ze o kilku nie wiem) panienkami, każda w inny dzień tygodnia jest o.k., bo robi to facet, ale jeśli kobieta kogoś sobie znajdzie to jest "be", bo powinna dzielnie stać na strazy ogniska domowego? Powiedz, że źle Cię zrozumiałam... Z drugiej strony (to do wszystkich) nie bardzo wiem, czy jest co kleić, bo on albo twierdzi, ze nie wie co robi (bo jest taki gwałtowny), albo ze wie i w tych wszystkich znajomościach chodzi o seks, a za chwile zmienia wersję że o seks to tylko z jedną bo dla drugiej jest kumplem a trzecią chyba kocha, mnie oczywiście też kocha (co nie zmienia faktu, ze informuje mnie o wszystkich pikantnych szczegółach swoich podbojów, a moze to właśnie z miłości...). Równie namiętnie zmienia zdanie jeśli chodzi o wyprowadzanie się, raz chce raz bardzo nie, a ja jednak jestem stworzenie humanitarne, no bo jak on sobie poradzi bez pracy, bez wykształcenia, bez mieszkania, bez pieniedzy... Parę razy mi przyszło do głowy, zeby te panienki może zaczęły się o to martwić a nie ja, ale ...co ja powiem dziecku za tych kilka lat??? Że dla wygody czy nie wiem jeszcze czego pozbyłam się problemu w postaci uciążliwego pod każdym względem małżonka??? I tu... pewnie się uśmiejecie... ten mój właśnie niezobowiązujący facet mi regularnie przemawia do rozsądku: zebym się zastanowiła czy aby na pewno o to mi chodzi, bo jemu się akurat mocno wydaje ze nie, czy to rozwiąże problem czy tylko skomplikuje sytuację i czy jestem gotowa na stawianie sobie zycia do góry nogami, bo to co się wydarzyło to jeszcze małe piwo w porównaniu z rozwodem (towarzyszyć w problemach, co prawda, komuś można i dzielnie kibicować, ale się na siebie fizycznie nie da tego wziąć), no i Natalka. I tak tkwię 'w poczekalni', zobaczymy co się zadzieje dalej. Ale chyba mam coraz mniej sił na stany przejściowe, chciałabym zeby się to jakoś rozstrzygnęło w którąś stronę. I naprawdę nie mam ochoty być osobą, która podejmuje w tym momencie decyzję jako pierwsza, mam tego dość przez całe życie (zawsze to ja wyciągałam rękę pierwsza do zgody, proponowałam rozwiązania, szukałam pomocy itp. to, co robię teraz to próba znalezienia w tym wszystkim siebie- nie zony, nie matki, ale po prostu mnie). I tak sobie myślę, ze jeśli pójdę tym kursem to moze jeśli ja będę zadowolona, wpłynie to też pozytywnie na resztę narodu... Ale nadal czekam na konstruktywną polemikę i pomysły.


A tu odzywa się pan i władca

Oj pochrzaniło się i to równo:( Zgadzam się z tym w pełni. Jednak nie wydaje mi się żeby wina leżała tylko po mojej stronie. Zgadzam się z tym, że narobiłem wiele świństw i głupot, których cofnąć nie mogę, jednak Karolina też nie jest aniołkiem co udowodniła mi wielokrotnie w ciągu tego miesiąca. To JA byłem przy niej kiedy wypłakując mi się w mankiet za NIM marnowała mi koncert na placu defilad, kiedy to podejrzenie ciąży pozamacicznej pchnęło ją do szpitala i trzeba było ja odebrać po 1 w nocy (zasadniczo nie wiadomo czyje to dziecko miałoby być, więc się trochę też przejąłem), To nie Ona zmieniała wszystkie możliwe ustalenia i również zrobiła mi mnóstwo świństw. Nie chcę się wybielać, czy licytować kto bardziej zawinił, ale piszę to bo już nie mogę znieść tego, że wszyscy w otoczeniu Karoliny wiedzą, że ja ją zdradzam i jednocześnie myślą, że ona jest taka święta i pokrzywdzona. Wiem, że często zmieniam zdanie i bardzo często nie wiem czego chcę i podejmuję tragiczne w skutkach decyzje, owszem zdarza mi się opowiadać pikantne szczegóły, ale nie zdarza mi się po powrocie od kobitki... nie znów za dużo powiem i po co? Zastanawiam się czy pisanie tutaj ma jakikolwiek sens, czy roztrząsanie naszych problemów na tak szerokim forum publicznym jest najwłaściwszym rozwiązaniem? Jedno chcę Wam powiedzieć... TO NIE JEST TYLKO MOJA WINA !!!

I dopowiada jeszcze

Ostatnio wpadła na genialny pomysł, że moglibyśmy spróbować się pogodzić. Bardzo chętnie! Pomysł polegał na tym, że ja kończę wszystkie moje znajomości i zostaję tylko dla niej, natomiast ona(w domyśle zostaje z Nim) i zastanowi się przez nieokreślony bliżej czas czy ma ochotę być ze mną czy nie. No coś mi tu niepasuje. Moje chore popieprzone widzenie świata krzyczy głośno, że chyba aby coś zmienić to oboje powinniśmy zrobić ten krok, ale ja jestem idiotą więc się nie będę upierał. Ona pierwsza kroku nie zrobi, więc ja mam żyć w celibacie przez... no zasadniczo jakiś tam okres a Ona może się kiedyś zdecyduje. Poza tym, nie wspominałem chyba jeszcze, że jestem totalnym nieudacznikiem, bez wykształcenia, nie umiejącym nic poza pisaniem na komputerze (i to nie do końca, bo robię straszne błędy ort.) nigdy nie parałem sie żadną konkretną praca, no może udało mi się pare razy po 2-3 miesiące gdzieś popracować, jestem wstrętnym babiarzem. Ot możnaby jeszcze długo wyliczać moje "zalety" powodujące taki a nie inny stan rzeczy.

Proszę bardzo - kij w mrowisku. Obraz świata obu stron. Pytanie konkursowe: czy ona i on pozostaną razem? Odpowiedzi tak lub nie przesyłajcie sms-em na numer .... :))

3.02.2005

W odpowiedzi na tekst pana i władcy odzywa się zbulwersowana internautka i gromkim głosem oznajmia, z czym zresztą się zgadzam:


Kolego,to forum nie nazywa się Sąd Najwyższy i nikt tu od nikogo nie wymaga udowadniania ilości win i wykazywania się jakością tychże. Dorośnij, Chłopie. Odbudowy zwiazku ( o ile masz ją w planach) nie zaczyna się od matematycznych wyliczeń, kto zawinił bardziej i w czym. Malżeństwo nie jest piaskownicą ani spisem powszechnym, gdzie zaznaczamy, ile razy nam się potknęła noga, ile razy zonie i jaka wychodzi średnia, oraz ile razy w związku z tym możemy się jeszcze puścić. Przez Twój post przebija poczucie krzywdy, a ewentualne wyrzuty sumienia sa prędko wyrównywane argumentami, że miałeś prawo, bo zona nie była idealna. Otóż nie, Mój Drogi, to nie jest licytacja na winę. Albo traktujemy się uczciwie i odpowiadamy za siebie przed sobą, albo po prostu nie dorośliśmy do odpowiedzialności. Cudza zdrada nie jest wytłumaczeniem naszej zdrady, a cudze świnstwo nie wybiela naszego. Odnośnie zaś Twoich argumentów: Znoszenie czyjegoś płaczu w mankiet nie jest heroizmem. Zwłaszcza, jeśli tym kimś jest zona. Tak więc nie traktuj tego jako wyświadczonej Jej łaski, bo wzajemne wspieranie się jest obowiązkiem małżeńskim, a nie uprzejmością. I zaskakujące jest, ze w tym kontekście piszesz o "marnowaniu Ci koncertu", jakby naczelnym celem świata powinno być uszanowanie Twojego dobrego samopoczucia. Tak samo odebranie kogoś ze szpitala nie jest powodem do wieńca laurowego. Powiedziałabym raczej, że jest to normą cywilizowanych stosunków międzyludzkich. A może dożyłam czasów, w których elementarna kultura jest powodem do chwały? Nie chcesz się wybielac ani licytowac, ale dokładnie to robisz. A teraz odnośnie tego fragmentu: "Wiem, że często zmieniam zdanie i bardzo często nie wiem czego chcę i podejmuję tragiczne w skutkach decyzje, owszem zdarza mi się opowiadać pikantne szczegóły "Drogi kolego, co Ci napisać? Dorosły facet, mąz i ojciec, który się rozkosznie tłumaczy, że wprawdzie podejmuje tragiczne decyzje, nie wie czego chce i ciągle zmienia zdanie, ale w sumie "co złego to nie on" - jest... śmieszny? Żenujący? Rozbrajający w swoich roszczeniach "jestem wiecznym chłopcem i za to mnie kochajcie"? To nie żłobek, Kolego. To nawet nie gimnazjum. Nie umiesz byc odpowiedzialny za rodzinę - nie zawracaj głowy. Masz pretensje, że otoczenie wie o Twoich zdradach - nie zdradzaj. Nie umiesz zarobić na rodzinę i wysiedzieć w jednej pracy na tyłku dłużej niż dwa miesiące- nie dziw się określeniu "truteń". Uraża Cie określenie "babiarz"- trzymaj rozporek zapięty. Dotykają zarzuty "braku wykształcenia"- dokształć się. To jest życie, a nie plac zabaw. Świat nie powstał po to, aby zapewnić Ci dożywotni "fun and entertaiment". Ludzie mają inne cele, świat ma inne cele, rodzina jako taka ma inne cele. A oceniając to realistycznie i bez osobistych wtrętów:

Nie da się rozpocząc pracy nad zwiazkiem w sytuacji, gdy jedna ze stron nie jest gotowa do pracy nad sobą. Kiedy woli oznajmić "taki jestem, takiego mnie bierz" i na tym poprzestać. Zrewiduj swoje podejście, bo może niepotrzebnie oboje się męczycie. Obraz, który wyłania się z Twoich postów świadczy dobitnie o tym, że do pewnych rzeczy nie dojrzałeś. A nie da się kogoś zmusić do dojrzałości i uszanowania pewnych priorytetów.


A oto fragment piśmiennictwa Jej do tego Trzeciego, na koniec wspólnej pracy...

"Właśnie się dowiedziałam...piszę i płaczę...jutro mam ostatnie zajęcia w (...) ...podobno przez frekwencję...mam nic nie mówić słuchaczom, ale ufam, że znając mnie bardziej niż przeciętny słuchacz zachowasz tę wiadomość dla siebie. Bardzo proszę.
  Nie wiem co będzie...straciłam źródło utrzymania, pracę która była najciekawsza i najważniejsza i w ogóle naj. Nie wiem czy...czy się jeszcze spotkamy.
  Cholera, jak już kiedyś mówiłam, człowiek się błyskawicznie przyzwyczaja do wszystkich przyjemności. Do tej pory miałam Cię "na pocieszene" dwa razy w tygodniu po 1.5. godziny, a teraz...odwyk. Brakuje mi smsów, maili, telefonów, rozmów, spotkań, dotyku, pocałunków...ogólnie Ciebie.
  Podobno to nie przeze mnie...zwykłe posunięcie oszczędnościowe, ale...mi tak zależało, traktowałam tę robotę jak własne dziecko a tu...klops. Będę miała teraz zespół odstawienia...żadnego popołudnia na okęciu, zadnej lekcji o samolotach, żadnej lektury "flighta", tłumaczenia o czynniku ludzkim jako przyczynie katastrof...NIC!!! nie mogę...
  Pewnie i tak nie odpowiesz na tego maila i się nie odezwiesz, o.k.- masz swoje kłopoty, ale chciałam, żebyś o tym wiedział. Świat runął mi na głowę, a ostatnie tygodnie i tak nie należały do najłatwiejszych. Mam nadzieję, że to nie jest pożegnalny e-mail, nie chciałabym. Do...zobaczenia zatem...? albo żegnaj, jak wolisz (chociaż pewnie i tak będę czekać i...tęsknić)."

Ten fragment pozostawiam nieskomentowany zupełnie, ze względu na ogromny ładunek emocjonalny treści...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz