poniedziałek, 7 listopada 2011

Początki leczenia

W sierpniu, tuż po pogrzebie teściowej wyprowadziliśmy się od teścia do mieszkania wynajętego w małym mieście oddalonym o 50 km. To była odległość dająca poczucie bezpieczeństwa. Pobyt tam zaczęliśmy od poszukiwań psychiatry. Znaleźliśmy jednego w moim rodzinnym miasteczku 30 km dalej. Poszłam tam, i owszem. Pan doktor nosił znane nazwisko, które w kręgu osób zorientowanych stanowiło gwarancję fachowości, pochodził bowiem ze znanej lekarskiej rodziny. Weszłam do gabinetu i spotkałam ogolonego na łyso jąkającego się facecika w okularkach, który zaczął mnie wypytywać o przebyte w dzieciństwie epizody utraty przytomności. Na tym nie koniec. Pokłócił się ze mną, że preparat hormonalny (Cilest) który wówczas zażywałam jest dwufazowy i jednoskładnikowy podczas gdy ja utrzymywałam że jest dokładnie odwrotnie. Potraktował mnie po prostu tak, jak społeczeństwo traktuje ludzi chorych "wariat nie może mieć racji. Jeśli wariat ma rację, patrz punkt pierwszy". Odarta z godności przyrzekłam sobie nigdy tam nie wrócić. Podkręciła mnie jednak ta wizyta na tyle, że znalazłam w sobie siłę, by spróbować jeszcze raz. Tego samego dnia poszłam do nieznanego zupełnie psychiatry w miasteczku, do którego się przeprowadziliśmy. Okazał się prawdziwym człowiekiem. Potraktował mnie jak zupełnie normalną osobę, tyle że chorą. Boże, jak mi było trzeba zwykłej ludzkiej życzliwości. Nie zadawał pytań bez związku z tematem, nie przerywał gdy opowiadałam o swoich problemach, objawach i sytuacji rodzinnej, zapisał leki. Zapewnił mnie ze choroba często pojawia się na okoliczność różnych życiowych zakrętów, ale da się ją opanować. Trzeba przyjmować leki. I nawet gdy będę się czuła całkiem dobrze, nie mogę o nim zapomnieć i jestem mile widziana z przyjacielską wizytą w poradni żebyśmy mogli sobie porozmawiać. Cóż za zmiana po bezdusznym i oschłym panu F.
Rozpoczęłam zatem leczenie farmakologiczne. Początki były tragiczne. Leki obniżały moje i tak patologicznie niskie ciśnienie, co czyniło ze mnie osobę spowolnioną i otumanioną. W takiej kondycji poszukiwałam pracy i,o dziwo, znalazłam ją bez większych trudności. Tygodniami leżałam w łóżku wpatrując w biały sufit (do dziś lubię ten sport), a mąż przygotowywał posiłki, opiekował się Natalką, rozpakowywał bagaże, ustawiał meble, wszystko sam. Ja wrastałam w tym czasie bardzo skutecznie w poczucie ogromnej nicniewartości i niepotrzebności. Miałam do męża pretensje że udowadnia mi swoim postępowaniem (skądinąd bardzo dojrzałym), jak bardzo mu ciążę swoją obecnością i jak świetnie dałby sobie radę beze mnie. Pojawiły się myśli samobójcze. Chciałam się otruć. Aggeusz chował leki, wydzielał mi porcję tylko na dany moment, pilnował, patrzył co robię w łazience, czemu zamykam się w pokoju itp. Ale nie było mi dane skrócić mąk za pomocą "złotego strzału". Poczucie obowiązku dręczyło mnie okrutnie i nie pozwalało odejść. Bo jeśli Natalkę wychowa jakaś obca kobieta to spartoli moją dobrze zaczętą robotę, nie będzie wiedziała jak z nią postępować. A co jeśli A. zejdzie na złą drogę, zacznie się puszczać na prawo i lewo??? Nie da dziecku dobrego przykładu i cała nadzieja na zbawienie pójdzie w psy. Zresztą, nie mówiąc już w ogóle o mojej nadziei- jeśli się zabiję nigdy ich nie zobaczę, nie będę cierpieć, ale oni będą. Dwa do jednego. Mniejsze zło wygrywa. Żyję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz