piątek, 11 listopada 2011

31.01.2007

Nieudacznictwo mną owładnęło jakieś. Dwukrotnie już skasowałam sobie niemal kompletny wpis do bloga. Szlag!!! 
W pracy też jakoś tak... nie wiem, zaczyna mi brakować wiary w siebie i tyle. Może ja w ogóle nie powinnam pracować w tym czy jakimkolwiek innym zawodzie?? Nie wiem sama... doła łapię i tyle. A wszystko przez ostatnie tłumaczenie ustne. 5 godzin symultanicznego - samo w sobie dla jednego (!!!) tłumacza to zdecydowany nadmiar. Podjęłam się bo kasy brak. I oto po 2 godzinach dopiero się dowiaduję, że szanowni państwo nie życzą sobie normalnego przekładu (czyli streszczenie tego co się mówi, bez jakichś yyyyy, eeeee, i takich tam mówionych w języku źródłowym) tylko poproszą o transkrypcję niemalże (wszystko i dosłownie), a tak w ogóle nie byli zadowoleni z poprzedniej części. A niech ich... OK, zrobiłam wg wymagań, poziom satysfakcji klienta wysoki. Wystawiłam rachunek na kwotę śmieszną jak za taką usługę i oto następnego dnia mam telefon, w kwestii negocjacji wysokości stawki, bo przecież 'tamte dwie godziny...'. W ostatnim odruchu przytomności, wbrew swoim standardowym reakcjom w takich razach, gwałcąc swoje poczucie moralności, odpowiedziałam zdecydowanie, że przecież zamówiono mnie na rano poprzedniego dnia o godzinie 21 (była to niedziela), więc zasadniczo powinnam jeszcze doliczyć za to, jak również za okazanie materiałów tuż przed rozpoczęciem spotkania (bo nie mam obowiązku znajomości na pamięć całego słownika pol-ang) - i ogólnie postępowanie firmy było niezgodne z dobrą praktyką w tej dziedzinie. I że nie zamierzam kwoty zmniejszać w związku z tym, przykro mi, rozumiem położenie pani telefonującej w rozdarciu między interesami firmy, życzeniami szefa a faktami, ale nie podlega to dalszym negocjacjom. Źle mi z tym jak nie wiem co... Pani wprawdzie przyznała z rozbrajającą szczerością, że po prostu nie potrafi negocjować, ale i tak mi źle...

Muszę szukać innego zajęcia. Języka nie znam, jak na biznes jestem zbyt miękka, sprzątać nawet nie umiem. Zero profesjonalizmu....... Nic a nic. Nie będę pracować, bo nie potrafię. Nawet powtarzalne czynności mi nie wychodzą. Nigdy nie ugotuję kaszy mannej o właściwej konsystencji. Wszędzie nawalam. Nawet tuuuuuu..............



Niech mnie ktoś dzisiaj dobije, proszę...


Z minuty na minutę jest coraz gorzej ze mną. Po prostu fizycznie czuję jak się zapadam, staczam w dół... nie daję rady, mam przymglone widzenie, drżące dłonie, wtulam się twarzą w bok pluszowego fotela, tak już lepiej... Nie być, nie czuć, nie myśleć, nie cierpieć, zasnąć... No właśnie, a zasnąć nie mogę, bo i dziecko póki co pod opieką, i praca czeka, o 15.40 zaczynam. Do wszystkiego się zmuszam - do wstania z łóżka, jedzenia, chodzenia, bawienia z małą, przygotowania do pracy, ubrania jak człowiek, umycia zębów.... nie wyrabiam, energii albo zgonu, poproszę ślicznie...

Za chwilę dopisane: już jest ciut lepiej, lekko mnie podniosło, boję się, że takie jazdy będą się powtarzały znowu ileś tam razy na dobę, a tak było milutko wczoraj i tak się super czułam. I w poniedziałek podobnie... Jestem przerażona. Podobno nie cierpimy więcej niż możemy znieść. Odnoszę jednak wrażenie, że ultra rapid cycling nie jest czymś, co ja osobiście znieść mogę; może na krótką metę tak... nie wyobrażam sobie podobnie płynącej reszty życia. Ja chcę się obudzić z tego snu wariata i dowiedzieć, że tak na prawdę to w ogóle zdrowa jestem i nic mi nie jest. Ja chcę...buuuuuuuuuuu............ Okrutną miarkę przyłożono do moich możliwości uniesienia cierpienia. Tyle póki co mogę stwierdzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz