poniedziałek, 7 listopada 2011

2000-2002

Później życie ustabilizowało mi się na parę lat. Pracowałam, studiowałam zaocznie w prywatnej elitarnej szkole wyższej, osiągałam  super-wyniki, poznałam mojego męża, spotykaliśmy się w każdej wolnej chwili, pisaliśmy tony listów i zasilaliśmy TP S.A. prowadząc długie rozmowy międzymiastowe. Podróżowałam, dokształcałam się, pisałam do lokalnej gazety, z pewnym powodzeniem zajmując się tematyką kulturalną. Było miło. W marcu 2001 pobraliśmy się. Przez jakiś czas mieszkaliśmy osobno, widując się w weekendy. Po kilku miesiącach wreszcie zamieszkaliśmy razem. Był to kompromis, pójście przeze mnie na ugodę z teściową i chyba jeden zwiększych życiowych zakrętów i błędów zarazem. Teściowa nie chciała, zeby A. przeprowadził się do mieszkania, które wynajmowałam, gdyż wówczas miałby 80 km do szkoły. Ja dojeżdżając z mieszkania teściów miałam 100 km do pracy. Podjęłam to wyzwanie, nie chciałam tworzyć rodziny patologicznej i zamieszkaliśmy w jednym pokoiku w mieszkaniu teściów. Kilka miesięcy później zaszłam w ciążę, tak upragnioną ze względu na moje problemy ginekologiczne. Po wielu komplikacjach mniej więcej w terminie na świat przyszła zupełnie zdrowa Natalka. Było pięknie. Cudownie wspominam poród, obrzydliwie ciążę. Praktycznie przez cały czas czułam się fatalnie, chudłam zamiast tyć, cierpiałam na jadłowstręt, później wynikającą z tego anemię, po jakimś czasie doszły do tego niewydolnosć cieśniowo- szyjkowa i skurcze. Musiałam zatem pół roku spędzić na zwolnieniu lekarskim, przepracowałam równo 4 tygodnie (wcześniej były wakacje). Praktycznie na rok odcięto mnie od ukochanego szkolnego świata, z przyczyn finansowych zmieniłam szkołę prywatną na lokalną uczelnię i studia w systemie dziennym w trybie indywidualnym, tracąc przy tym jeden rok. Zabolało mnie to, ciosy w ambicję bolą najbardziej. Ale nie to dało mi się najbardziej we znaki. Musiałam odtąd spędzać kazdy dzień w towarzystwie apodyktycznej teściowej, która chora na serce i nowotwór praktycznie nie ruszała się z domu. Miała dość nieładny zwyczaj obmawiania mnie niemal w mojej obecności (dzieliła nas cienka ściana), więc na bieżąco wiedziałam co mówi o mnie - swojemu mężowi, córce, koleżankom, mojemu mężowi - niepotrzebne skreślić. A mówiła sporo - że jestem symulantką, że owinęłam sobie A. wokół palca i nim rządzę wykorzystując dla samolubnych celów, że zastawiam się ciażą zeby tylko nic nie robić... Lekko zmieniła zdanie gdy przeszłam zabieg założenia szwu szyjkowego, bo chyba wykraczało to poza jej możliwości poznawcze (oj, znowu złośliwość przeze mnie przemawia) i na kilka tygodni był spokój. Później zwykłe wzloty i upadki... Dni jak codzień. W maju teściowa trafiła do szpitala, z którego praktycznie nie wyszła aż do swojej śmierci w lipcu 2002. I wtedy się zaczęło. Zaczęłam przeżywać ataki panicznego lęku. Bywało, ze siedziałam w kącie pokoju szczelnie przykryta poduszką i na cały głos wołałam "Ratujcie mnie, niech mnie ktoś stąd zabierze, bo mnie tu zabiją", a w pokoju obok w łóżeczku płakała malutka Natalka. To dało mi do myślenia postanowiliśmy z mężem coś z tym zrobić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz