poniedziałek, 7 listopada 2011

Rozmyślania o sobie i życiu

Takie poszukiwania bolą. Było mi obłędnie głupio gdy wstukiwałam w Googlach hasło "szpitale psychiatryczne", a jeszcze głupiej otwierając każdą ze stron. Przykro mi, że mój mąż ma żonę wariatkę, a córcia mamę niespełna rozumu. Wiem, ze to myślenie stereotypowe i to ja sama najlepiej znam swoje wnętrze i wiem, na ile kontroluję swoje władze umysłowe, ale ciężko jest nie patrzeć na siebie oczami większości. Zresztą, jeśli ciężko jest mi przeczytać własnemu dziecku książeczkę o misiu czy pograć z nią w piłkę, to jest ze mną coś nie tak. Natalia na razie wie, że mama ma "ałaja", ale co jej powiem, gdy zażąda wyjaśnień??? Czy nie odrzuci mnie ze względu na inność??? Czy jej poglądy faktycznie zależą od nas??? A jeśli tak, co jesteśmy w stanie jej przekazać??? Że jesteśmy bezsilni, bo mój umysł spłatał mi wielkiego życiowego figla???
Takie rozmyślania rodzą pytania o tolerancję. Na ile ja jestem tolerancyjna wobec innych? Czy patrzę tymi samymi oczami na siebie i innych mentalnie chorych? Chyba nie, bo siedząc w poczekalni u psychiatry mam pewne poczucie wyższości. Ale trudno go nie mieć, jeśli pozostali pacjenci mojego lekarza wyglądają z reguły tak, że mają swoją chorobę wypisaną na twarzy i moje dziecko - zazwyczaj towarzyskie i odważne - płacze na widok niektórych z nich. Z drugiej strony, ja przecież zdołałam zachować dyskrecję w pracy przez parę ostatnich lat, więc głupio mi z oczu nie patrzy. No właśnie, i co taka matka przekaże dziecku własnym przykładem? Owoc będzie taki, że młoda z parę lat, jak osiągnie pewien stopień "świadomości politycznej" jak to określa moja ciocia, wypnie się na mnie i zagwiżdże koncertowo bo to nie trendy mieć matkę-wariatkę. Tego się boję, ale nie wyłącznie. Nadal boję się zostawać sama w domu, ba, w pokoju. Dobrze mi gapić się bezmyślnie w sufit, ale nie pozwalam sobie często na taki sport, bo to osłabia i dodatkowo zniechęca. Zresztą istnieje moje poczucie obowiązku, które stawia mnie natychmiast na nogi i każe co najmniej zarządzić sprzątanie jeśli nie mam siły sama tego zrobić.

Nie wiem, jak przetrwa w tym wszystkim nasze małżeństwo. Na razie jesteśmy na etapie miłości opiekuńczej, seks sporadycznie, nie ma na niego siły, czasu i ochoty - obopólnie. Mąż jest mi ojcem, bratem, księdzem i dyrektorem (a może księdzem-dyrektorem???), sprzątaczką, gosposią, nianią i mogłabym tak długo wymieniać. Ja nie odwdzięczam się niczym, bo nie mam czym. Jestem pusta, wypalona i jedynym rozsądnym pomysłem w obecnej sytuacji wydało mi się stworzenie studium psychologicznego własnych rozklekotanych emocji. Romantyzm uszedł z nas jak powietrze z przedziurawionej dętki. Zostało przyzwyczajenie, przyjaźń, która jest dla mnie bardzo ważna i dojrzałość. Moja w miarę możliwości, męża ponad miarę. Jest naprawdę dojrzały, bo trawi nawet moją chorobliwą zazdrość o Elkę, Monikę i Agatę. To trzy panienki, z którymi się zadawał zanim mnie poznał. Elkę znam ze zdjęć, widziałam jej mamę na pogrzebie teściowej. Moniki nie znam bo to tylko 'one night stand'. Agatę znam, czasem widuję i to mnie gryzie. Oni są na jednym roku, kiedyś 'byli sobie bliscy', a kilka lat temu, zaraz po naszym ślubie, widziałam jak ona się do niego na chama podwalała. Na moich oczach. Więc czasem lubię się pokazać na uczelni A. i obrzucić ją wzrokiem z góry albo pomigdalić się z własnym mężem. On to znosi, skoro pomaga mi to na własną wartość i nawet się nie śmieje, kiedy w takie dni spędzam godzinę w łazience robiąc makijaż i godzinami przymierzam ubrania, żeby wyglądać jak najkorzystniej. Wiem, że nic ich teraz nie łączy, ale wścieka mnie fakt, że ta dziewczyna jest bliżej niż 5 km. Niedługo A. skończy studia i Agata przestanie mnie dręczyć. A może ja przestanę się dręczyć Agatą??? No, chyba ze w myślach, bo czasem myślę sobie czy nie było mu lepiej z nią niż ze mną. Chyba nie jest najgorzej, bo w takiej sytuacji niejedna para odpuściłaby sobie jakikolwiek związek. Nie wiem tylko, jak A. sobie z tym wszystkim poradzi i na jak długo starczy mu sił. Boję się o niego. Czasem myślę, że lżej byłoby mu beze mnie i wracają stare myśli - a może by tak...? Wygrywa znowu mniejsze zło - i żyję nadal. Walczę z myślami, walczę ze sobą, walczę z życiem, zazdrością, losem i codziennością... Chciałabym się nie poddać, ale to nie takie proste. Na razie wiem, że nie przerwę leczenia farmakologicznego. W poniedziałek z adresem wybranej przez nas placówki pojedziemy do psychiatry i skonsultujemy z nim ten pomysł. Może za miesiąc będę zdrowsza, poczuję się lepiej i znów zaświeci dla mnie słońce. Wtedy będę mieć siły do dalszej walki i choć trochę energii, której obecnie bardzo mi brakuje. A jeśli nie? 'Nie wiecie, co jutro będzie z Waszym życiem' - mówi Biblia. Ja też nie wiem. Wierzę jednak, że wydarzy się coś, co pomoże mi stanąć na nogi, dochować wierności, przetrzymać samobójcze skłonności i że w końcu przyjdzie obiecany nowy świat, w którym moja znękana główka uwolni się od ciężaru tej wstrętnej psychozy.
Z drugiej strony czasem wydaje mi się, i wiem że moi najbliżsi też nieraz tak myślą, że ta choroba to po prostu sposób na życie, żeby pozbyć się odpowiedzialności za swoje postępowanie, lenistwo, cholerne niechciejstwo, taki wygodny parawanik, którym można się zasłonić przy każdej sposobności. Ale ja NAPRAWDĘ nie mam nad tym kontroli. Zapominam o wielu rzeczach, np. o zmienieniu Natalce pieluchy, wzięciu leków, sprzątnięciu tego czy tamtego i to nie jest moja zła wola. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale nie z braku chęci do roboty. Coś zatem musi w tym być. Czasem mam zryw i jestem w stanie zrobić całkiem dużo, jakby nic zupełnie mi nie było. Weźmy choćby pisanie tego tekstu. Powstał bardzo szybko, w ciągu jednego krótkiego popołudnia, a gdy przerwałam pisanie, czułam się dużo lepiej. Wtedy właśnie mój maż wyraził przypuszczenie,  że jest mi wygodnie zastawiać się chorobą, kiedy czegoś mi się nie chce. Zamieniłabym się z najciężej harującym nauczycielem na tę swoją chorobę i 'lenistwo'. Teraz przez chwilę jest mi lepiej, ale kiedy przypomnę sobie wszystkie przedpołudnia w ciągu ostatniego miesiąca, wieczory, soboty... Lepiej nie mówić. Strach, drżące dłonie, drętwiejące stopy, kołatanie serca, wrażenie widzenia świata przez szybę, huk zamiast wszystkich normalnych odgłosów z zewnątrz, katusze na zebraniach, strach przed ludźmi a jednocześnie silna potrzeba kontaktów społecznych, chęć działania a zarazem przemożny brak siły. Niezłe mi lenistwo i parawanik. Oddam z dopłatą.
Czuję się poplątana jak metr sznurka w kieszeni. Ciekawe, czy wszyscy chorzy przeżywają takie rzeczy? Weźmy choćby taką Zosię. Ona ma dobrze: autentycznie nic nie kuma i niezależnie od tego, co i ile dobrego się dla niej zrobi, uważa wszystkich za swoich wrogów. Mówiła, że nie chce się związać z W. bo co ona zrobi z psychicznie chorym mężem. Tak, jakby sama była nieświadoma własnej choroby. Nieświadomi żyją dłużej podobno. Więc ja pożyję bardzo krótko, bo jestem aż nazbyt świadoma. Biblia ładnie to nazywa. Świadomość własnych ograniczeń to skromność. Czy ja zatem jestem skromna? Może, ale chyba tylko z definicji. Nie czuję się taka. Zresztą, czy wyznacznikiem skromności jest samopoczucie delikwenta? Ja czuję się niegodziwa i brudna, niegodna uwagi, której skądinąd potrzebuję rozpaczliwie jak wody i powietrza. Potrzebuję takiego zwykłego ludzkiego zainteresowania i współczucie, a tego jest na świecie niewiele, chociaż i tak nie trafiłam najgorzej. Większość ludzi na tekst o chorobie psychicznej milknie lub rzuca komentarz w stylu: nie spodziewałem się... A ja często potrzebuję życzliwego słuchacza i właściwie nic więcej żeby poczuć się lepiej. Kogoś, kto powzdycha razem ze mną nad moim nieszczęściem, podtrzyma na duchu, utwierdzi w przekonaniu że trzeba brać leki, i już. Ot, cała filozofia poprawy samopoczucia. I tu wychodzi w całej pełni moje próżniactwo. Chciałabym się pławić we współczuciu jak ten darmozjad, nie oferując w zamian nic poza swoją zawadzającą osobą i poplątanym życiorysem. I jak tu nie myśleć źle o sobie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz