poniedziałek, 7 listopada 2011

3/02/2004

Dzisiaj mam przypływ energii. Przynajmniej na razie. Nie budząc męża pobawiłam się z Natalką, zmieniłam jej pieluchę, dałam śniadanko. A w domu syf. Dziwne, że wczoraj tego nie widziałam. Jeszcze tylko jest mi wszystko jedno jak wyglądam. Jak dobrze pójdzie i nie zapomnę wziąć leków, może posprzątam i ubiorę się jakoś porządnie. Tak sobie myślę, że może poradzę sobie zupełnie sama, bez tego szpitala i niekończących się bezowocnych poszukiwań oddziału leczenia psychoz. Ale jeśli to kolejna złuda powodowana lekką poprawą, odejściem przysłowiowych kul od d***??? Nie mam pojęcia. Chyba obiektywniej potrafi to ocenić mój lekarz, bo my wszyscy już dawno straciliśmy zdolność obiektywnego oceniania rzeczywistości.

Tak sobie myślę, że ogromnie duża odpowiedzialność spoczywa na lekarzu psychiatrze i że samemu trzeba być szalenie silnym psychicznie, aby mieć siłę do uniesienia tych wszystkich problemów, jakie pacjenci wnoszą ze sobą do gabinetu. A przecież życie nie oszczędza nikogo, nie stosuje taryfy ulgowej wobec tej czy innej grupy zawodowej. A to od decyzji tego właśnie lekarza zależy, czy zamkną kogoś w wariatkowie i na jak długo, czy dadzą mu rentę chorobową czy socjalną, czy jego stan się poprawi, czym będzie się faszerował i długo można by wyliczać co jeszcze... Szalona potrzeba mądrości, inaczej idzie oszaleć samemu. I nic dziwnego, że czasem lekarze upodabniają się do swoich pacjentów. Mój jeszcze nie.

Produktywny dzień. Jak mało który. Sprzątanie, obiad zjedzony bez grymaszenia, śniadania i kolacji już nie chciałam. Mam czysto w domu i jestem z tego dumna. Póki dam radę będę pilnować Talki i A., żeby tego nie zmienili. A są fantastyczni w te klocki. Oboje. Zawsze kiedy zaglądam do kuchni po kilku dniach przerwy, dostaję niemal palpitacji serca. To tragiczne co jeden facet i jedno dziecko potrafią zrobić z domem pozostawieni bez nadzoru. Czuję się na tyle dobrze i na tyle silna, że może jutro nie pojedziemy do lekarza i zapomnę o perspektywie szpitala. Prosiłam A., żeby za mnie zadecydował. On chyba mnie nie chce w takim miejscu... Ale ja boję się, że jeśli zmarnuję ten miesiąc, bo akurat w tym momencie czuję się z grubsza O.K., to za jakiś czas, kiedy popracuję kilka tygodni i zacznę zaliczać sesję, to do mnie wróci w dużo gorszej postaci. Kurczę, ludzie wymyślili zegary, termometry, barometry... Nieźle rozwinęła się meteorologia. Konia z rzędem temu, kto wymyśli przyrząd do przewidywania nastroju u ludzi z zaburzeniem dwubiegunowym. Dałabym wszystkie 13 pensji za taki sprzęt, bo to pomogłoby mi choć trochę kontrolować samą siebie i planować życie. A tak, mam wielkie jajo. Jestem nieprzewidywalna, nie wiem, czy następnego dnia będę w stanie wyjść z domu, mam problem z umawianiem się na termin, bo kto wie, co wydarzy się przez ten czas i kim będę danego dnia o określonej godzinie. Superwoman czy flakiem, nadczłowiekiem czy wrakiem człowieka, normalnym człowiekiem czy bezsilnym kiwającym się czubem. To, niestety, jest poza moją kontrolą i zdolnościami przewidywania. Ja się już teraz boję tego, co może być jutro, bo jasna choroba wie, na jak długo mi przeszła ta depresja i czy następny dzień nie będzie gorszy niż ostatnie kilka miesięcy razem wzięte. Więc marna to radość z poprawy nastroju, skoro on niechybnie zmieni się na gorsze. Nie potrafię myśleć pozytywnie od jakiegoś czasu. A przynajmniej nie o swojej chorobie. Bo w niej naprawdę nie ma nic pozytywnego. Do pewnego momentu żyłam z manią za pan brat, ale cóż mi z manii i fantastycznych pomysłów, mnóstwa siły i energii, skoro po niej przyjdzie depresja ze swą czarną gębą i strąci mnie w otchłań bez wyjścia, z której tylko widać świat i ludzi? Autentycznie, boję się tych nastrojów, one mnie zabijają, toczą powoli po kawałku i, jeśli po drodze nie padnę na raka, zawał czy inną łajzę, to zdechnę ze strachu jak pies pod płotem bojąc się sama siebie. Fajny żywot, iście godzien opisania. Bójcie się dzieci, czeka was to samo... Ale najbardziej współczuję mojej córce. Ja chorobę najprawdopodobniej odziedziczyłam po mamie, jeśli ją czeka to samo, to powinnam się wstydzić, że posiadam w ogóle jakiekolwiek potomstwo, bo z samolubnej chęci posiadania dziecka, wydałam na świat istotę obarczoną już na starcie, bagażem nie do udźwignięcia, wydałam na nią wyrok, stając się jej matką. Grzech to śmiertelny, porównywalny z zabójstwem. Nie chcę dziś zasypiać, bo co będzie jeśli obudzę się jutro w wielkim dołu? Trwaj chwilo, chwilo jesteś piękna! Jest mi tak dobrze, że aż się boję, że za chwilę wszystko pryśnie i znowu będzie czarno. Na długo, na bardzo długo. Czy ktoś udzieli mi spokoju i radości? Piszę jak człowiek bezrozumny i niewierzący przy okazji, bo przecież wiem, że i radość, i pokój (również spokój umysłu), są darami Boga, owocami Jego świętego ducha i powinnam o nie prosić. Ale ja nie bardzo mam siłę, żeby się modlić. Czasem, gdy już naprawdę nie daję rady, głośno błagam Jehowę, by nie pozwolił mi umrzeć z własnej ręki i chronił moją głowę. Niekiedy dziękuję Mu, gdy spotka mnie coś szczególnie pięknego, ale jak nietrudno się domyślić, chwil tych nie bywa wiele. Podłe to z mojej strony,wiem, i szczególnie gorszące, że się do tego przyznaję. Owszem, modlimy się z A. przed posiłkami, ale to nie to samo.On nawet czasem wspomnie o mojej chorobie, ale jakoś nie ten klimat. Nie wiem dlaczego. Chyba brakuje mi w tym autentyzmu i nie wiem, czego jeszcze. Wiara daje oparcie, ale ja momentami czuję się jak wypalony piec, nie mam doładowania, chyba czekam na cud, żeby je zdobyć, ale chcąc postudiować Biblię, czy pójść na zebranie, że nie wspomnę o służbie kaznodziejskiej, chyba trzeba mieć jakieś siły na start, prawda??? I tak żyję bez prądu, albo raczej wegetuję, czekając aż umrę – duchowo, później umysłowo, aż w końcu jak roślinka – fizycznie. Wtedy sobie odpocznę. I już nigdy nie obudzę się ponownie. Duchowo martwi nie zmartwychwstają. Niech się bawią dobrze beze mnie. Boże, to niemal świętokradztwo, co piszę. Przecież ja powinnam wziąć się w garść i zamiast wypisywać tu tak potworne bzdury chwycić za Pismo Święte, a może wpierw pójść do lekarza... Ciekawe, ja mam te myśli z natury, czy to tylko choroba? Jeśli z natury, to jestem ohydnie niegodziwa i nie ma dla mnie już zmiłowania tylko 'jakieś straszliwe oczekiwanie sądu' – to cytat z Hebrajczyków czy Jakuba, już nie pamiętam. A jeśli to jednak choroba, też mam na to werset: 'Zdrowi nie potrzebują lekarza, tylko niedomagający'. Zgodnie z tymi słowami powinnam udać się do lekarza, zanim zacznę takie wątpliwości rozgłaszać publicznie. Tylko jak tu odgadnąć przyczynę? Ludzie, ja nie znam sama siebie. Nie umiem wniknąć we własne wnętrze, dokonać autoanalizy. Nie wiem, co czuję. A przecież powinnam to wiedzieć i potrafić. Źle ze mną. Jeżeli ja sama nie wiem tego o sobie, to kto wie? Kto potrafi rzetelnie i słusznie rozstrzygnąć, czy to mój obrzydliwy charakterek, czy chora główka? Strasznie skomplikowane to wszystko. Gubię się w domysłach. A myśli fruną jak spłoszone gołębie. Tyle ich jest, że nie nadążam ze spisywaniem. Kto by pomyślał, że ja – ślęcząca zazwyczaj kilka dni nad 2, 3 – stronnicowym wypracowaniem – stworzyłam ten tekst w niecałe dwa popołudnia? Strasznie dużo się we mnie dzieje i jest to tak chaotyczne jak cały ten zapis, ale nie chcę i nie będę go porządkować. Ten chaos najlepiej odzwierciedla stan mojego umysłu i cały ten galimatias,jak mam w głowie i w sercu (jeśli nazwać tak siedlisko uczuć).Myślę, że czytanie tego przez osobę postronną jest dużo łatwiejsze niż samo pisanie czy wywlekanie ze mnie tych samych informacji 'na żywca'. Podejrzewam, iż gdybym sama spróbowała to przeczytać lub oddać w przekazie ustnym, nie dobrnęłabym do końca. Zbyt duży ładunek emocjonalny się w tym kryje, jak dla mnie, i boję się konfrontacji z tymi uczuciami. Po to je zresztą z siebie wyrzucam: nie chcę ich spotkać. To taki studencki zwyczaj: 4Z. Jedno z nich to 'zapomnieć'. Dziwny cały ten zapis, muszę przyznać... Może przyda się kiedyś jakiemuś studentowi medycyny lub psychologii do napisania pracy? A może choć jeden człowiek, przeczytawszy to, zastanowi się przez chwilę, zanim przyczepi komuś łatkę wariata. Fajnie byłoby... spełniłabym jakąś misję, a to tak dumnie brzmi. Można by na przykład założyć blog w internecie i mówić o sobie całemu światu, przełożyć to sobie na angielski i tak o moim bólu dowiedziałyby się miliony internautów na całym globie... Ach, mieć stałe łącze... A właściwie dlaczego ja miałabym zatruwać wszystkim życie moją chorobą i czuć się pępkiem świata??? Za grosz skromności, tylko z definicji, jak wyżej. Dziecko drogie, K. głupkowata, na świecie jest mnóstwo ludzi cierpiących bardziej niż ty. Dajże spokój i przestań zadręczać innych swoją włażącą w oczy personą. Dzieci głodują, prostytuują się z konieczności, robią w Chinach laleczki Barbie dla takich wielkopańskich Natalek jak Twoja, kobiety są maltretowane i gwałcone przez własnych mężów, ludzi skrajnie wyzyskuje się w pracy, lub – co gorsza – wcale jej nie mają, a ty – najedzona, mająca nie swój co prawda ale jednak jakiś, dach nad głową, ubrana nie na śmietniku, mająca szczęśliwą rodzinę, zdrowe dziecko, pracę, sypiący się ale jednak samochód, śmiesz narzekać??!! Jakim prawem??!! Psychoza to nie największe nieszczęście świata więc stul dziób! Milknę zatem, bo nie czas na żale.

Sięgnęłam do literatury fachowej – co za ulga. Okazuje się, że są na świecie ludzie, którzy widzieli takie przypadki jak ja i potrafią to leczyć z powodzeniem. Genialny autor przeczytanej przeze mnie książki to prof. S. Pużyński. Kiedy to czytałam, to jakbym własną charakterystykę czytała... I jakże szczęśliwa byłam dowiedziawszy się, że ów pan jest kierownikiem II Kliniki Psychiatrii IPiN w W-wie. Mają tam oddział chorób afektywnych – w sam raz dla mnie. Zdobyłam skierowanie, mój lekarz jest pro jeśli chodzi o hospitalizację w takim miejscu, pozostaje kwestia zakwalifikowania przez ordynatora oddziału. I w tym tkwi całe zło. Rozmawiałam z nim telefonicznie i dowiedziałam się, że mam przesłać dokumenty na jakiś tam adres (a co ja mu wyślę w ramach 'dokumentów', skoro to pierwsza hospitalizacja ma być?), oni nie są zainteresowani wszystkimi chorymi, tylko konkretnymi przypadkami, które pasują im do profilu działalności naukowej, a poza tym na miejsce czeka się kilka miesięcy. Jak ja mam przeżyć te kilka miesięcy??!! Facet,widać, zdrów jak ryba. Ja niestety nie mogę powiedzieć tego o sobie, i nie mogę czekać. On owszem, czeka, jak wynikało z tonu rozmowy – czeka na coś, na czego brak ja regularnie się uskarżam (przecież nie puszczę trzynastki w kopercie w zamian za coś, czego mogę nie doczekać, prawda?). Zresztą, kiedy skończy mi się zwolnienie i ferie, to i tak musztarda po obiedzie. Bo albo mnie wyleją za absencje (jestem nieopłacalna), albo za niepoczytalność (po przedłożeniu zwolnienia z PZP). I tak źle, i tak niedobrze. Chyba muszę zrezygnować wysokich aspiracji dochodzenia do normalności w najlepszej klinice w kraju i obniżyć poprzeczkę. Ach, gdyby się tak do Komorowa udało dostać... Ale tam leczą nerwice i depresje, a ja do tego opisu nie do końca pasuję. Może Lublin, ale nie uśmiecha mi się. Byle nie Suchowola, bo skończę jak Zosia. Może to uprzedzenie, ale jak znam Zosię, to dziwnie mi się robi na myśl o tym szpitalu. Poszukamy jutro wspólnie z dr K. jakiegoś odpowiedniego miejsca. Mam nadzieję, że się uda. W przeciwnym razie mój ślubny mąż będzie nas musiał utrzymać + renty, a to niewiele wziąwszy pod uwagę ponoszone koszty. Zresztą, takie novum dla niego w tym okresie... Bleee, trzeba to będzie jakoś inaczej rozwiązać.

Zastanawiałam się dzisiaj nad swoim życiem i wyznawaną przeze mnie filozofią życiową. To chyba nie był najgorszy pogląd. Otóż życie to teatr. Nie, nie czytałam Gombrowicza, nieplanowany ideologiczny zbieg okoliczności. Ja w nim gram, używając zależnie od okoliczności, różnych masek i raczej nigdy nie ujawniam swojego prawdziwego ryja. A jakie maski noszę? Różnie bywało. Była maska K. z podstawówki – cudownego dziecka, była maska gorliwego i świątobliwego Świadka Jehowy, utalentowanej i aspołecznej licealistki, Karoliny – czarującej narzeczonej, solidnego pracownika, dobrej żony, dziecka swojej matki (chociaż to raczej niewielki make-up, nie maska) i w końcu obecna maska K. chorej psychicznie. Tylko skąd tyle tych masek i ról? Czy to wytwór chorej wyobraźni czy efekt wyrachowania? Nie mam pojęcia. I znowu wychodzi brak umiejętności wnikania w siebie.

A co ja zrobię z tym szpitalem? Dzisiaj mnie roznosiło. Gdybyśmy mieli trochę więcej kasy, siedziałabym teraz w kafejce internetowej i szukała kolejnych adresów, albo pojechała do Wolmedu (to taka prywatna placówka psychiatryczna). Skoro jednak forsy brak i zlądujemy na pożyczonych, to 'tylko' jutro kolejna wizyta u pana dr. Szlag mnie trafia bo mam poczucie bezczynności, a tego nie znoszę najbardziej. A co, jeśli jutro nikomu z nas nie przyjdzie nic sensownego do głowy? A jeśli na tych wszystkich oddziałach czeka się latami na przyjęcie?? Czemu ja jeszcze tego nie wiem???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz