poniedziałek, 7 listopada 2011

Chore Myśli - etap szpitalny

Szpital to jedna wielka nieustająca lekcja pokory. Najpierw widzi się tłum czubów wchodząc na oddział po raz pierwszy, później - przynajmniej w oczach innych widzów - człowiek staje się jednym z nich. Dokonując rewizji w rzeczach osobistych, odarto mnie z godności.  Nie mogę mieć noża do masła - mogłabym zrobić sobie krzywdę, ani paska w spodniach - mam wszystko wszyte w ubranie. Mimo wszelkiej uprzejmości, czuć atmosferę ograniczonego zaufania. Czy ja jestem aż tak powalona, żeby sobie zasłużyć na to wszystko? To ciekawe, co kilka godzin podróży do szpitala robi z człowieka. Rano byłam sama u ortopedy - poczytalna w 100%, a o 15stej zakaz wyjść z oddziału, kartka czerwona, pacjent niebezpieczny. To chore. Taki tajemniczy mix domu opieki i więzienia. Kartek są 4 rodzaje, zależnie od stanu zdrowia i nie wiem czego jeszcze: czerwona - zakaz wyjść dla niebezpiecznych, stopień drugi to kartka żółta - możliwość opuszczenia oddziału po opieką personelu, stopień trzeci kolor niebieski - wyjścia z personelem i rodziną i zielona kartka - luz blues.

Rozmowy z lekarzami... Tych można podzielić na 3 grupy: fachowcy, którzy nałykali się zbyt dużo powietrza i unieśli do góry napompowani siłą własnego autorytetu - to cała czołówka naukowa kliniki - pseudofachowcy - głównie rezydenci, myślący o sobie za dużo i popełniający oczywiste błędy - oraz ludzie - tych ostatnich jest niewielu. Podstawowym kryterium podziału jest tworzenie lub nie swego rodzaju bariery w kontaktach pacjent-lekarz. Pierwsze dwie grupy startują z nierównych poziomów: pacjent - słusznie czy nie - zawsze stoi niżej w hierarchii. Paternalizm. W pewnych przypadkach wydaje się to w pełni uzasadnione, ale z drugiej strony gdzie indziej jeśli nie w psychiatrii powinno kłaść się nacisk na indywidualizowanie przypadków, nie przykładanie do wszystkich tej samej zużytej miarki zaproponowanej przez profesora X w jakimś tam starym podręczniku?

Już się zdążyłam podbudować. Ogólne pierwsze wrażenie to złudzenie własnej potęgi. Wśród przypadków które snują się po korytarzach, ja jestem najzdrowsza i najnormalniejsza. Wymienię choćby niedorozwoje umysłowe, zaburzenia schizoafektywne, schizofrenię, n przypadków depresji, anoreksja... Czymże jest choroba dwubiegunowa przy tym wszystkim, co tam leczą?

Jest to też lekcja pokory od wewnątrz. Zrozumiałam parę rzeczy o sobie. Nie jestem niezniszczalna, niestety. Mit o niezniszczalności runął w niedzielę rano. Nie jestem skałą ani wyspą. Spadek nastroju - gwałtowny smutek, lęk, płacz, wrażenie wyobcowania. Znalazła mnie pielęgniarka - ofiarna i miła, cierpliwa i spokojna, a nade wszystko kompetentna. Pogadała, wysłuchała, a tego mi było trzeba. Potrafiła mnie wyczuć, zaprowadziła - zaniosła prawie - na stołówkę i po jakiejś godzinie było ok. Nadal, co prawda, nie dałam sobie wewnętrznego przyzwolenia na tę chorobę, to się dzieje wbrew mnie samej, ale uświadomiłam sobie, że nie wszystko jestem w stanie kontrolować. Taki niekontrolowany wybuch niedoskonałości. No i wiem, że to jednak choroba, a nie zło, które mnie toczy. Z kolei po dobie na wolności wiem jedno: to nie będzie leczenie trzytygodniowe tylko długie jak jasna cholera. Ja się boję opuszczać klinikę na stałe. Myślałam, że krótka konfrontacja ze światem zewnętrznym to nic strasznego tylko coś, na co jestem przygotowana. Za nic w świecie. Miał Gucio rację. Nastrój mi się szybko zmienił. Wszystko mnie męczy i boję się wszystkiego. Przed wszystkim się trzęsę. Gratulacje Karolinko. Uwidzisz przepustkę na pewno. Za miesiąc.

W ogóle dziwny ze mnie przypadek - 6 zmian nastroju na dobę. Ta choroba daje mi pewien wybór - czuję się albo zbyt dobrze albo zbyt źle. Wolę tę pierwszą opcję, ze zrozumiałych względów. Unikam zatem jak ognia stanów depresyjnych. Wiem, że gdybym sobie na coś takiego pozwoliła, rozkleiłabym się na dłużej i silniejsze by to było. Coś jak w tę nieszczęsną niedzielę - pół dnia. Łzom wstęp wzbroniony. I jeśli tylko czuję, że nastrój mi leci - a jest to wręcz fizycznie wyczuwalne - frunę migiem na korytarz do najbliższego sensownego lekarza, psychologa lub innego znawcy tematu. Dostrzegam tu pewną hierarchię patrzenia na problemy: największy subiektywizm prezentują inni pacjenci - najmniej 'znają się na rzeczy', później jestem ja - lekko ogłupiona więc pośrodku i lekarze jako znawcy tematu. Kiedy więc sama sobie nie radzę, proszę ich o pomoc. Ale nie wszystkich. Nie próbowałabym na przykład rozmawiac z kurduplem czy czerwonolicym. Tak ich tytułuję, bo ani się nie przedstawili, ani nie noszą identyfikatorów. Czerwonolicemu ciągle się wydaje, że nie ufam personelowi i absolutnie nie potrafi zrozumieć podstawowego prawa pacjenta do informacji o przebiegu leczenia, podawanych lekach, ich działaniu itp. Moje pytania interpretuje jako brak zaufania. Tłumaczę, wyjaśniam i .... wszystko od nowa. Groch o ścianę. Kurdupel miał ze mną akcję dwa razy. Raz w drugim dniu pobytu jęknęłam, że otumaniają mnie leki i natychmiast usłyszałam pytanie "Czy dlatego przestanie je pani zażywać?" O ironio, facet ma podejrzenia o skrajność w każdym przypadku. Aż tak, za przeproszeniem, to durna nie jestem. Druga akcja sprzed paru dni: No, jak tam postępy w leczeniu? - standard przy obchodzie wieczorem, pan lekarz chciał być miły, doceniam... Referuję zatem zwięźle (a na wyżyny wspiąć się muszę, bo zwięzłość mi z trudem przychodzi) badania poziomów, EEG, 3 stabilizatory, każdy wg nazwy i rodzaju, i słyszę: "To ja proponuję jeszcze czwarty stabilizator: WOLĘ". Pytam zdegustowana "Sugeruje Pan, że nie chcę poprawy stanu zdrowia lub chcę za mało? Gdybym nie posiadała woli wyzdrowienia nie tylko nie byłoby mnie tu, ale w ogóle bym psychiatry nie odwiedziła" Trzy minuty przepraszania z zegarkiem w ręku. Dobra, młody, spoko. Ja tam się nie gniewam. Ale sporo wody w Wiśle upłynie zanim wy obaj lekarzami zostaniecie w pełnym znaczeniu tego słowa. Mówię na własnym przykładzie i szczerze mówiąc wolałabym się pozytywnie rozczarować, żeby się okazało o nich w innych przypadkach coś zgoła odmiennego. Trzeba mieć w sobie to 'coś'. 'Coś" jest niezależne od wieku - weźmy choćby taką doktor Luizę. Ona jest w wieku Kurdupla i Czerwonolicego, a jednak jest inna. Ludzka, cokolwiek miałoby to oznaczać. Nie żałuje pacjentowi czasu nawet po godzinach, wiem coś o tym i zaczyna rozmowę z równego gruntu, nie traktując siebie wyżej niż pacjenta. Znaczy, nie nałykała się powietrza. Bardzo cenna osoba. Będzie niesamowitym psychiatrą za parę lat. 

Moją salę prowadzi doktor Gucio. Z pewnych względów uważam go za proroka. Jest na tyle zorientowany w swojej profesji, że niekiedy mówił mi co się stanie ze mną na kilka godzin przed. Niezłe. Z drugiej strony odnoszę wrażenie że przeprowadza na mnie rodzaj swoistego eksperymentu medycznego. W końcu nieczęsto zdarza się przypadek pacjenta dwubiegunowego z tak częstą zmianą faz. Nie dziwię się zatem i chętnie udzielam jako króliczek doświadczalny na zajęciach ze studentami. Przynajmniej się nie nudzę. Nazywamy to sobie "Five Minutes With The Star" i ja osobiście uważam takie popisowe badanie za rodzaj wyróżnienia. Poza tym, jak pisałam wcześniej, bardzo lubię mówić o sobie i pławić się we współczuciu, więc ma to pewien efekt terapeutyczny. Wracając do Gucia, to jest dość sympatyczny. Luzak w stylu "ja twój wujek z Ameryki", ale równiacha z niego. Nie nałykał się powietrza. Na współczucie go stać, chociaż z niewielką dozą ironii, cholernie inteligentny, do pogadania na każdy temat i o każdej porze i - przynajmniej mnie - traktuje jak normalnego człowieka, przyznając mi te moje nieszczęsne IQ 117. Lubię gościa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz