poniedziałek, 7 listopada 2011

Retrospekcja - szkoła podstawowa

Jak się przyplątało do mnie to coś??? To dosyć długa historia. Sięga czasów, jeśli dobrze przeananlizować mój żywot, szkoły podstawowej chyba i wydaje się mieć podłoże genetyczne. Już wyjaśniam, co mam na mysli. Otóż moja mama od zawsze miała jakieś wzloty i upadki, dużo poważniejsze niż typowe problemy rodziców moich koleżanek i kolegów. Płakała nocami, przeżywała każde głodujące dziecko w Etiopii, czy cokolwiek innego. Potrafiła rozdać obcym ludziom cały zapas przetworów na zimę, a ja - jedynaczka - latami nie widziałam konfitury z wiśni. Bo oni są biedniejsi od nas. Akurat. Gówno prawda!!! Bo ona po prostu była córką alkoholika. Jest. I nadal, mimo że od śmierci mojego ojca minęło już 17 lat, pozostaje żoną alkoholika. To paradoksalne, gdyż mój ojczym, z którym są małżeństwem od 15 lat, nie posiada żadnych nałogów. W ogóle, co się go tyczy, to kiedy czytam w Biblii werset o Mojżeszu, który był "najpokorniejszym z ludzi", kojarzy mi się mój ojczym. Ja z moją matką wytrzymałam ledwo 14 lat i wyniosłam się z domu, im stuknęła 15-stka i poza komentarzami w stylu "ona zatruwa mi życie" wygłaszanymi do nas konspiracyjnym szeptem lub ostentacyjnymi splunięciami raz na pół roku w chwilach absolutnej wściekłości, nie przejawia względem niej żadnych negatywnych reakcji. Z nami żyje super - mówi nam wszystko, chociaż jest z natury zamknięty w sobie i małomówny. Ale do rzeczy. Co do genetyki, to mama od jakiegoś czasu ma zmienne nastroje, chorągiewka dosłownie, jak wiatr powieje. Czasami odwiedzamy ich i już od progu sypią się wyzwiska, k....a gęsto się ściele i wszystkie temu podobne, przy dziecku, a co ją to obchodzi... W domu chlew, syf, kiła i mogiła, ziąb jak licho, że siedzimy w kurtkach i zimowych butach, do jedzenia wielkie nic. Idę wtedy do sklepu, kupuję chleb i coś do chleba (niech się ojciec naje), próbuję zrobić kanapki. Sięgam do szafki po talerz i co słyszę??? "Won od moich szafek" I tak przez całą wizytę. Innym razem przyjeżdżamy, cieplutko, czyściutko, pierogi czy gołąbki na stole, nawet jakieś nieudane pączki bez jaja (dietetyczne dla Natalki), matka uśmiechnięta podkłada do pieca, bawi się z Talką, obdziela nas zapasami, bo coś tam dostała a to ostatnio kupiła specjalnie z myślą o nas. A w ogóle to czemu tak rzadko przyjeżdżamy, ona tak tęskni i zawsze czeka... I co ja mam powiedzieć??? Mówię w duchu: "Dzięki Ci Boże, że mogę przytomnie ocenić sytuację i nie złościć się na nią bez sensu" I po raz setny postanawiam regularnie brać leki, bo jeśli nie, to widzę jak na dłoni co mnie czeka.

Pierwsze problemy z psychiką zaczęłam zatem mieć chyba w szkole podstawowej... chyba, spróbuję to uściślić później. Nie brałam tego do końca poważnie, chociaż byłam świadoma jakichś dziwnych zmian. W takim wieku łatwo złożyć to na karb dojrzewania i ogromu obowiązków. Właśnie wtedy aktywnie uczestniczyłam w produkcji programu dla dzieci Tut Turu, byłam przewodniczącą samorządu szkolnego przez kilka kadencji, prowadziłam własny kabaret i gazetkę szkolną, robiłam scenariusze na wszystkie szkolne imprezy. Kurczę, dobrze ze mną w szkole mieli... nauczyciele nie musieli prawie nic robić. Teraz, z perspektywy czasu, widzę, że problemy nie były tylko skutkiem przeciążenia obowiązkami, ale branie na siebie tylu rzeczy naraz było objawem choroby. Ale sporo wody w Wiśle upłynęło zanim do tego doszłam. Byłam wściekła przez cały czas, wchodząc do domu zdejmowałam buty i rzucałam nimi gdzie (a raczej w kogo) popadło. Rodzice mnie kryli, więc poza domem nikt o tym nie wiedział. W takich sytuacjach mama przytulała mnie bardzo mocno i mówiła, jak mocno mnie żałuje. Robiło mi się lepiej, więc się wyciszałam i leżałam. I tak do wieczora. Rano punkt siódma do szkoły, bo gazetka/próba itp. Powrót o 16, i to samo od nowa. Piątek - wyjazd na nagrania, powrót w poniedziałek. Wtorek - szkoła, po południu szkoła muzyczna i nocleg u jednej z nauczycielek, bo autobusu powrotnego nie ma, środa - szkoła, czwartek też, piątek - podróż, sobota i niedziela - wyczerpujące nagrania do 2 nad ranem i wszystko od nowa. Bardzo chciałam sprostać temu wszystkiemu, co nie było aż tak trudne, bo lubiłam to, co robię. Szkołę skończyłam ze średnią powyżej 5. Pamiętam jedno ze zdarzeń z ostatniego semsetru ósmej klasy. Niestety nigdy nie byłam zbyt popularna wśród kolegów z klasy. Właściwie nie miałam przyjaciół, takich naprawdę zaufanych osób, na które mogłabym liczyć. Któregoś dnia czekaliśmy wszyscy w klasie na przyjście nauczycielki. Na szczęście, albo może na nieszczęście, nie przyszła. Któryś z kolegów zacząl się ze mnie naśmiewać. Nie chciałam oddać pięknym za nadobne więc zaczęłam głośno liczyć. Wtedy ktoś inny rzucił: "Wśród nas są dzieci z zespołem Downa". Nie wytrzymałam. Wzięlam wszystkie swoje książki i rzuciłam nimi o stolik. Przymknęłi się. Wygłosiłam wtedy tekst w stylu: "Nienawidzę was, nienawidzę was wszystkich. Dybiecie na każde moje potknięcie, czepiacie się każdego zachowania. Skoro was nie obchodzę, to informuję niniejszym, że mam was wszystkich w d... . Odwalcie się ode mnie na resztę życia!!!"  W tym momencie odezwała się jedna z koleżanek, że chyba przegięli. A ja zaniosłam się histerycznym płaczem na kolejne 45 minut. Żałuję w sumie, że nie było tam wtedy tej nauczycielki, bo może ona jakoś by mi pomogła, choćby zawołała pogotowie. Może trafiłabym już wcześniej do psychiatry i ominęłaby mnie reszta nie mniej dramatycznych zdarzeń?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz